środa, 14 listopada 2012

Beżowe falowanie...

Ech, podchodziłam do tej sukienki jak do jeża. To ta, o której wspominałam przy okazji GranatowejPrawieCzarnej.



Po wykrojeniu, sfastrygowaniu i pierwszej przymiarce a nawet przed, bo na manekinie też to było widać okazało się, że dekoltu jest jakby nieco za dużo i tworzy się fala. Nie podobało mi sie to, ale pomyślałam, że może na żywym ludziu, czyli pani Basi jakoś się ułoży, bo biust obfity i ogólnie rozmiarowo i kształtowo to nie to samo co idealny manekin rozmiar 38 chyba. Swoją drogą chciałabym ten rozmiar mieć:)  Aaaale nie było tak miło jak zwykle. Podkrój nadal się falował, jak cały materiał zresztą, bo od początku jakieś dziwne "prążki - nie prążki" miał i nieładnie się potem wyciągał i wciagał po prasowaniu, czy po włożeniu sukienki na mańkę ;/  wrrrrr... no ale cos trzeba było z tym nadmiarem zrobić.


Dodatkowo popuścić w biuście / bo przyciasno /, zszyć więcej poniżej bioder, bo trochę odstaje, zszyć zaszewki płycej, bo trochę luzu trzeba mieć. No i wisiała sobie i czekała na lepsze czasy kłujac mnie w oczy. Sukienka miała zaszewki z przodu od szczytu biustu do linii bioder, ale jeden z pomysłów jaki miałam na pozbycie się nadmiaru w dekolcie to przedłużenie szwu do dekoltu własnie, no i całkiem zgrabnie to wyszło :)  cała reszta tez jakoś poszła. I zaszewki i boki i rozporek z tyłu i zamek kryty w szwie środka tyłu też wyszedł ok. Z rękawami miałam trochę zabawy, bo jakoś ciężko było wdać, a jak wdałam, to kształt mi się nie podobał, więc ciachnęłam nieco główkę. Poszło. Szew barku powinien być jednak trochę dłuższy i zapisać sobie muszę żeby to był kontrolny pomiar przy robieniu konstrukcji.


Jak człowiek w tym ciągle nie siedzi, to zapomina - niestety :/  Tak na prawdę, to nie wiedziałam czy uda mi się tę kieckę uratować i czy "będą z niej a raczej w niej ludzie". Materiał niewdzięczny też swoje zrobił, a ja stwierdziłam, że muszę więcej z tkaniny szyć, bo to wyższa szkoła jazdy, gdzie większa precyzja potrzebna i dokładność.


Z tego całego zamieszania, bo obiad robiłam gdy pani Basia przyszła, to nie zrobiłam zdjęć na oryginale i mam tylko kilka na mańce. Ale ogólny obraz jest, choć tak serio to nie ma się czym chwalić, a i ciekawa jestem jak będzie z chodzeniem i prasowaniem, bo za każdym razem może być inaczej ;/ wyciagająco-wciagająco.

Na jednym ze zdjęć widać to trochę, choć to i tak malutko.
p.s Też mieliście taki myk z tkaniną?

Na zakończenie dnia, lub jakikolwiek inny czas gdy uśmiechu potrzeba, wrzucam pania Stasię, bo zawsze wywoła rogala na buźce:)



Ech, nie można załadować wtyczki. dupa blada;/ spróbuję inna razą. albo może  TU

pozdrawiam - auri :)


niedziela, 11 listopada 2012

SpaceRower :) Nepodległy...


                                      

 Oj leniwy ten łykendzik, ale spacer sobie zrobiłam bardzo miły. Wiele pisać nie będę. Pojechałam ulubioną wrocławską trasą, odwiedziłam dawno nieodwiedzane zakątki.


Ostrów Tumski gdzie spacerowiczów cała fura. Ktoś ładnie plumkał na gitarze, watą cukrową, malinową pachniało w okolicy i pan sprzedawał lawendę na mole i kłódki dla tych, którzy chcą się przyczepić do mostu na znak uczucia:)


Potem Wybrzeżem Wyspiańskiego pojechałam za ZOO. Zerknęłam na młode muflony, zobaczyłam biegające małpy, pelikany i dreptającego dumnie miśka, spoglądając też w stronę Odry i jesieni złocistej, pięknej, polskiej :)


Na jazie bartoszowickim obrazki jak ze średniowiecza :) Strzelanie z łuku i walka na miecze, aż miło popatrzeć :)



Później popedałowałam bukową aleją za stadionem...


...i przez Grunwald z widokiem na Ostrów


...i Atenę, która strzeże parku :) z trzema innymi posągami.


...i Rynek z widokiem na ludzi gotowych do marszu niepodległości, ale organizowanego przez narodowców, idących z pochodniami i racami, krzyczących "Polska tylko dla Polaków", i nie każdy kto przyszedł był gotowy na pójście z nimi. Też pojechałam w inna stronę. Chyba wolę świętować inaczej.


A ten utwór zawsze robił na mnie wrażenie.                                    


środa, 7 listopada 2012

Zaskoczyło nie tylko drogowców... :)



Wybraliśmy się na coroczny, międzyjubileuszowy spęd izerski w tamtym tygodniu, znaczy 26 października.  W piątkowy wieczór przy ładnej dość pogodzie i zapakowani w samochód kolegi Józefa, w towarzystwie trzech rowerów ruszyliśmy z Wro. Pogodę z nas każdy sprawdzał, wszyscy wiedzieli, że ma padać śnieg, ale że w piątek piękne słonko i Polska Złota Jesień króluje, to nawet jak popada, to jakies 5 centymetrów, no może osiem to i rowerkiem się pojeździ i ze śnieżką na kogoś się uda zaczaić, może nawet mały bałwan pod ORLEm stanie. Ot takie tam pierwsze śniegi to zwykle straszne nie są.




Wieczór nam bardzo miło upłynął przy wspólnej zabawie. W kominku trzeszczało ogniem. Cytrynówka Swojska i Lubelska rozgrzewała od środka. Humory dopisywały i nawet izerka spotkała się z naszymi  stopami wcześniej rozgrzanymi w saunie :O i boso chodziliśmy po świeżym śniegu delikatnie pruszącym. Później posnęlśmy w ciepłej sali gdzie paliło się w piecu kozie /jak tam  pachniało palonym drewnem i szumiało ogniem... mmmm /







Ooooo jakie było nasze zdziwienie gdy wstaliśmy rano. Zawierucha za oknem, świat się zrobił biały dookoła a przestać miało dopiero koło 22. Po lekkim śniadaniu jednak wybraliśmy się na wycieczkę do Chatki Górzystów. Ja w adidasach / co prawda bez siatki ale jednak krótkich /. Przemokną, nie przemokną? Stuptutów nie mamy ;/ Stwierdziliśmy z Radem i Krzychem że jedziemy rowerami. Inni patrzą jak na wariatów, ale co tam. Próbujemy :) No i heja . Na rowerze przynajmniej buty nie przemokną. Krzysiek z rowerem bez przerzutek nie dojechał daleko i wrócił do schroniska ale my zygzakiem od lewej do prawej, z zarzucanym tyłem i spotkaniami "na buziaka" dojechaliśmy jakoś do chatki.







Nie bylo tragicznie. Opierdziel zgarnełam przy okazji od właścicieli schroniska, bo bez pozwolenia schowałam rower do walącej się budy, gdyż ponieważ nie chciałam by go zasypało, a to że kilka miesięcy wcześniej chowałam tam rower / za pozwoleniem / uważałam za wystarczające. Się myliłam.  Reszta ekipy doszła po około pół godzinie.  Posiedzieliśmy w zimnym schronie, bo jakoś w kominku nikt nie palił, a jeśli się coś tliło, to tylko się tliło. Nie wiem nie zaglądałam, bo może znów oberwałabym po uszach.Tradycyjnie naleśnik z jagodami zjedzony, kawa herbata i lwóweckie z pianką i co tam jeszcze kto chciał też.  Zebraliśmy się do powrotu. Piechota wyszła pierwsza iiii...........




........doszła też pierwsza :)

bo my na swoich rumakach nie dojechaliśmy daleko. W śniegu i zamieci przyszło nam prowadzić rowery, a potem przez 1/3 drogi ciągnęłam rower za sobą, bo od śniegu zablokowało się tylne koło. Masssakra. Umęczyłam się jak osioł. Targałam go na dwie ręce i zakwasy miałam przez kolejne 3 dni. Chyba nas pokręciło z tymi rowerami. A buty kurcze nie przemokły, ot niespodzianka :) 


Doszliśmy zmęczeni do Orla i przy kominku z ciepłą herbatą i prądem odpoczęliśmy. Tego dnia dojechało jeszcze kilka osób. Było nas kilkanaście, więc impreza zaczęła się na nowo :)  A następnego dnia, pogoda cud miód. Po śniadaniu ruszyliśmy z całą ekipą na czeska stronę do osady Jizerka. Zjedliśmy w Panskim Domu przepyszne knedliki z gulaszem,a i smażony ser też miał wzięcie. Jedni kofolę inni pivo bezalkoholowe,bo to wyjazdu dzień, a ja z Asią zamówiłyśmy coś, co nazywało się Horka Griotka - bardzo dobre :) /sprawdzone u wujka googla, że to herbata z nalewką wiśniową/.








I z kolejnego dnia znów strzeliło kilka godzin. po powrocie z Jizerki szykowaliśmy się do wyjazdu. Jedni na czterech kółkach, jeszcze zakopanych w śniegu, a my na naszych jednośladach, które trzeba było polać ciepłą wodą, żeby mogły ruszyć w dal.




Takiego ataku zimy nie spodziewał się nikt, więc niedziwne jest to że kilka osób na letnich oponach było. Ratraki oba dwa też jeszcze w serwisie, więc droga powrotna nie była łatwa i tu raz po raz ktoś niechcący zjeżdżał  z drogi i czekał na pomoc, a mnie zdarzyło się bliskie spotkanie z lodem, co wyglądało później jakbym dostała z piąchy. Po tygodniu zejszło :)

Po drodze mijaliśmy pierwszych narciarzy biegowych i innych piechurów, którzy wyglądali na zaskoczonych widząc nas na rowerach. Pytali czy zimowe opony mamy :)  A nas kurcze zaskoczyło i w sumie nigdy nie jeździliśmy w takich warunkach. 




 Z Jakuszyc popedałowaliśmy do Jeleniej Góry. Zmarznęliśmy trochę, bo w sumie pół drogi z górki, bez wysiłku, to ciagnęło po łapach i nie tylko. W Jelonce tradycyjnie poszliśmy do BRODWAY'u na żarełko,  a potem na pociąg i ziuuuuuuu do domku.
      To się nazywa przygoda, jak w nie do końca dobrych okolicznościach przyrody i czasem głupich pomysłach wszyscy wychodzą cało i zdrowo, bo była grupa studentów  /na rajdzie/, która w ten sam łikend, w tych samych górach i nawet w tych samych miejscach nie może powiedzieć tego samego i głośno było o nich w Polsce całej jak długa i szeroka, o tu prosz... i  tu.

Dziś za oknem typowa jesień. Szaro, buro i ponuro i siąpi lub pada po prostu / po krzywu też pada /. Cały dzień wygląda jak wieczór. Dobrego wieczoru :) pozdrawiam - auri