wtorek, 10 lipca 2012

Orient - ekspres :)



Nie ma przypadków, wiem. Już nawet nie chodziłam za tkaninami na kieckę, którą miałam szyć na wesele do kóleżanki, bo tam gdzie byłam, to nic ciekawego nie znalazłam i czasu na szycie tez niewiele.

Miałam w zanadrzu dwie sukienki. Miałam w czym iść. Do wyjazdu zostało dwa dni, więc bardziej z ciekawości weszłam na stoisko z tkaninami niż z chęcią zakupu, a do wejścia do sklepu skłonił mnie całopiętrowy, wielki lumpik, w którym nie znalazłam nic co by mnie interesowało. Zeszłam zatem z pięterka kierując się do wyjścia i mnie sklep z tkaninami skusił :)



Jak zobaczyłam ten materiał zakochałam się od razu. Kolorystyka, wzór i materiał który się nie gniecie. Bajka:) Już oczami wyobraźni widziałam długą kieckę, ale jeszcze nie znałam ceny za metr, co tez ważne dla mnie było. Pani już kasę miała policzoną i zamkniętą, więc czasu na kupno też nie miałam wiele. Połaziłam, pomyślałam, zapytałam o cenę... nie zabiła :) i kupiłam "na czarno" półtora metra:)



Zaraz po przyjściu zabrałam się za krojenie. Szybkie i proste, bo przecież czasu mało a sukienka być musi. 22 na czasomierzu, a ja lecę z wszywaniem gumonitki w część stanikową; i mimo że prosta to czynność to jednak czasochłonna.



Z rozsądku poszłam spać koło 12 i zasnąć nie mogłam tak 'mnię'ta kiecka wciągnęła, a materiał zachwycał z każdym spojrzeniem. Rano przed wyjściem zerknęłam jeszcze na nieskończony uszytek i z zachwytem w oczach pojechałam do pracy.

Zostało mi jeszcze zszycie boków, przyszycie stanika, szelki i podwinięcie. Zdążę :)



Z innymi sprawami do załatwienia, pieczeniem upominkowych ciastek i pakowaniem poszłam w kimono koło pierwszej. Ale sukienkę miałam. Na ostatnia chwilę, niemal nieplanowaną /bo planowaną wcześniej, ale z braku tkaniny jednak odpuściłam szycie/. Miałam :)



I zadowolona jestem bardzo, bo wzór jest przecudny, fason prosty /tak jak lubię/ i wygodna jest, choć jak szybciej chodzę robiąc większe kroki, to muszę trzymać ją wyżej, bo szerokość to jak zwykle 150 cm, a rozporka nie chciałam za bardzo.

Fotki prześwietlone, ale takie słonko było, że nie było gdzie uciec.

Serdeczności :)

sobota, 7 lipca 2012

Recykling koszulkowy :)



Ostatnim rzutem na taśmę wskoczyłam do lumpiku i zgarnęłam dwa T-shirty, za które zapłaciłam bagatela 4 zetongi. Mogło byc nawet taniej, ale kilo kosztowało 14 PLN-ów, więc szarpnęłam się na te 4 złote :)



Były nowe i było ich jeszcze kilka sztuk, wylądowały tam gdyż ponieważ ciachnęło się komuś niechcący na dekolcie hurtowo i poszły na odrzut. Zatem ja częściowo ten odrzut zgarnęłam :)




Zasiadłam wczoraj z wieczora do cięcia i modzenia, i wymodziłam dla siebie nową koszulkę, bo T-shirtów jako takich nie znoszę i nie noszę. Jedną ciachnęłam jako przód i tył, ale na pliski juz musiałam wykorzystać tą drugą. Fajnie że nie miały szwów bocznych, bo obeszło się bez sztukowania, co estetyczniej wygląda.




Szast prast i koszulka po dwóch godzinach gotowa. Przełaziłam dziś w niej dzień i jest super. Znów pojechałam na polowanie z myślą że może jeszcze zostały, ale chyba wymienili towar i tamtych nie było. Za to kupiłam dwie inne i tez coś zrobię niebawem.

Was pozdrawiam serdecznie i spadam na rower:) paaaaaaaa

środa, 4 lipca 2012

Góry Orlickie na kole :)



To był baaaardzo fajny wyjazd. Wybraliśmy się w GÓRY ORLICKIE <klik>  po raz pierwszy, bo to jeszcze przez nas nieodkryty teren. Podjechaliśmy samosmrodem do MIĘDZYLESIA  /na leniuszka/ nie wspieraliśmy tym razem PeKaPe. Zaopatrzyłam nas w pyszne bułeczki w międzyleskiej cukiernio - piekarni; francuskie z serem dobre i z budyniem i płatkami migdałowymi i taka mięszaną z  serem i  marmeladą :P mmmmmmniam. I ruszyliśmy do braci Słowian z południa.



 Zaczęło się mocno i długo pod górkę. Prędkość zawrotna to około 5 km/h  /licznik mi liczy od 4/ jak prowadzę rower poniżej czwórki, to nie liczy bida jedna; ale i tak go lubię i na razie nie wymienię :) W lidlu kupiłam za niecałe 3 dyszki dwa lata temu i służy do dziś, a ten co kosztował 150 złotych rozleciał się po 3 miesiącach o :/




Droga była masakrycznie dziurawa, ale zjeżdżaliśmy na zielony,  leśny szlak więc potem tylko drzewa, ptaszki, pani zbierająca jagody, paśnik i cholerne muchy, które tak wrednie latały dookoła,  że musiałam się oganiać co raz, a wcale nie biłam się z gównem, żeby tak ochoczo do mnie leciały.


Gdy wyjechaliśmy z lasu na większą przestrzeń a przed nami było w oddali jakieś inne pasmo gór, to natknęliśmy się na "milion milionów" motyli. W większości /jak się okazało po przejrzeniu atlasu motyli/ był to czerwończyk nieparek :) bardzo ładny, nieduży, pomarańczowy motylek, który na czas wycieczki został nazwany pomarańczkiem :) Chyba z pół godziny cykaliśmy zdjęcia, a gdybym się pierwsza nie zebrała to spędzilibyśmy tam na pewno kolejne pół.


Później mieliśmy pięęęęękny zjazd, bo przecież jak się jedzie długo pod górę, to trzeba w końcu zjechać, choć to nie reguła, bo bywa, że nie ma nagrody i trzeba jechać troszkę po płaskim, a potem znów do góry / na Ukrainie tak było często / ech.



Szlak leciał wzdłuż rzeki, bardzo przypominał szlak "bobrowy" pod Jelenią Górą. Z jednej strony woda z drugiej strony drzewa :) To Přírodní rezervace Zemská brána czyli mówiąc po polskiemu Rezerwat Przyrody Ziemska Brama. Cyknęliśmy most kamienny z rzeczką, Rad połaził w wodzie, bo po wodzie jeszcze nie umie :) i pojechaliśmy dalej, mijając jakąś kładkę przez którą kiedyś przemycano towary.


W mijanych wioseczkach były ładne kościoły, do których też zaglądaliśmy. Rzeka w pewnym momencie / przez zaporę Pastviny/ utworzyła malowniczy zalew po którym pływał "pan samochodzik" tylko że w kilku egzemplarzach i nieco innej wersji. Fajnie to wyglądało :)



Po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy na szaberku czereśniowym. Przepychota, pierwsze czarne takie, że ich nie było na drzewie widać. Drugie przydrożne dziczki robiły za śniadanie i mimo że niewielkie i słodko kwaśne, to i tak smakowały. Trzecie drzewo czereśni było tak wielkie i tak oblepione owocem, że Rad jadł je z gałązki siedząc na trawie, ja nie wyciągałam nawet rąk do góry, bo nie było potrzeby. Nażarliśmy się jak bąki. Jęzory były bordowe, a usta malowane naturą :) I mamy wrażenie że nikt tych czereśni nie wykorzysta do celów przerobowych na zimę, a taki piękny kawałek lata byłby zamknięty w słoiku lub butelce.




Wstąpiliśmy do LETOHRADU <klik>, a stamtąd już tylko kawałek był do ZAMBERKA <klik>, więc nie jedząc obiadu w pierwszym miasteczku, do drugiego dojechaliśmy tacy głodni, że zamówiliśmy w GOSPODZIE  mega porcję /zupa plus drugie danie/ i brzuchy nas od stołu "odepchły". Wiemy już, że tego błędu nie popełnimy drugi raz. I zupa czosnkowa to pomyłka jest, bo mimo że dobra nawet, to tak potem wali czosnykiem że masakra. Gulaszowa, któraą zamówił Rad wystarczyłaby za cały obiad, a do tego jeszcze pivo czarne bardzo dobre i po tym wszystkim /z zostawionymi kluseczkami dziwnymi/ poszliśmy odsapnąć w parku pałacowym, a taki ładny, czysty, zielony, przestronny, z dębami, lipami, pszczołami w lipach co robią bzzzzzz, wykoszonej trawie, ptakami, że doprawiliśmy z gorąca radlerkiem pomarańczowym i zalegliśmy na dobrą chwilę.



Nocowaliśmy w bardzo miłym miejscu, niedaleko rynku, w pensjonacie HANA. Padłam jak mops po całym dniu jazdy i tym wielkim żarciu. Rad jeszcze na godzinkę pojechał na rekonesans okolicy.

Kolejny dzień od samego rana dał nam tyle niespodzianek, że wystarczyłoby na tydzień wrażeń. I stara lokomotywa i walec parowy jakiś i osiołek w Betlejem, dla którego pan kosił zieleninę nad rzeką a obok leżały dwa myśliwskie psy. I marzenie o pociągu który wyjeżdża z krzaczorów po łuku spełniło się natychmiast po jego wypowiedzeniu, i  fotka była ładniejsza:) potem ładna trasa wzdłuż torów i rzeki, w której pobrodziłam ja, a Rad zamoczył się cały brrrrrrr, a potem mocno przytulił i też byłam cała mokra.

A nie wspomniałam o pięknym przystanku autobusowym w którejś z wiosek gdzie na ścianach było pełno rybek, żółwików, krabów, koników morskich, wodorostów i jeden wieeeeeelki rekin. Aż przyjemnie czekać na autobus. Czysto, ładnie, jak w dziecięcym pokoju :)



Po drodze było wiele przydrożnych kapliczek, a w jednej, takiej do której można było wejść i np, pomodlić się różańcem, który też leżał na ławce, korniki tak żarły stareńkie, malutkie ławki, że prawie było je słychać i pełno było usypanych stożków po "wierceniu".



Widoki na górki nas rozpieszczały, ostatnie pivko czarne w Bartosovicach w "HRUSZCE" <klik> przyjemnie schłodziło. A pan właściciel miał fajnego psa Mata, który latał do ogródka po piłeczkę i z merdającym ogonem przynosił ją z powrotem. Rad przed wyjazdem tak mu tę piłkę rzucił, że tylko nadzieja pozostała, że odnalazł ją prawdopodobnie w jeżynach.



Potem ruszyliśmy przez granicę rzeczną do Międzylesia, gdzie droga szpetna / jak powiedział pan z hruszki od psa mata/ i rację miał niestety, bo u Czechów drogi ładne, a u nas lipa w proszku, a raczej asfalt w proszku i niczym się ona nie różni od szutrówki...



W ostatniej części podróży Radka wsiorbało do ruin domów i starego kościoła,  którego strzegły owieczki i co chwilę pobekiwały jedząc w cieniu drzew soczystą trawę i koniczynę. W Międzylesiu strzeliłam sobie kawę na specjalne zamówienie /bo kawy w Małej Toskanii, w której jest tylko pizza ogólnie nie dają/ i czekałam z godzinkę, aż Rad powróci z łowów fotograficznych w ruinach. Zjedliśmy jeszcze pizzę i złożywszy rowery wróciliśmy zadowoleni do dom. Było pięknie :)


p.s  TU<klik> tez można przeczytać trochę :)

a galeria w picasie sie robi i dodam wkrótce :) serdeczności :)