środa, 15 maja 2013

Majówka rowerowa z Krzychem... :)

rowerek :) (foto: Krzysiek)

Pod takim tytułem właśnie, ogłosił się Krzysztof na stronie Stowarzyszenia Razem Bezpiecznie rzucając propozycje dla trzech osób, bo tyle miejsc było jeszcze nieobstawionych. Kilka dni się zastanawiałam czy pojechać, czy też nie. Miałam jeszcze Kraków do wyboru i dom rodzinny lub inny, a prognoza pogody nie była wcale zachęcająca do jazdy. Rzucałam więc monetą i łamałam się to w jedną, to w drugą stronę. Po tygodniu wahania zdecydowałam się jechać. Znów poszłam w nieznane towarzystwo, a jedno co mnie do tego nakłoniło to to, ze znalazłam ogłoszenie na stronie SRB, a drugie, że ludki jadące na rowerach w taki teren i odwiedzający różne atrakcyjne miejsca, to nie "łapacze kilometrów" a turyści rowerowi i miłośnicy dwóch kółek, do których też się zaliczam.


W spisie atrakcji przyrodniczo - nieprzyrodniczych Krzysztof poetycko wymienił - cytuję:
"- piękne trasy wzdłuż jezior i rzeki Moravica, krętej jak loki Violetty Willas,
- kilka pałaców i zamków, z czego w dwóch śpimy,
- arboretum, a nawet dwa w wiosennej odsłonie
- pasmo bunkrów czechosłowackiej linii Maginota nafaszerowane bunkrami jak świąteczny sernik rodzynkami,
- odrestaurowywany pocysterski klasztor w Rudach,
- skansen kolei wąskotorowej z budynkiem mini-muzeum techniki,
- miasta czeskie: Bruntal, Hradec nad Moravici, Opava i polskie Racibórz, jak nam się zachce to możemy zobaczyć egipską mumię,
- sprawny wiatrak,
- lasy wokół Rudy Raciborskiej, które słyną z pożarów i z częstych nawiedzeń przez trąby powietrzne."

No i jak tu się nie skusić?

pakowanie (foto: Przemek)

Zatem pierwszego maja rano, pojechałam na umówione miejsce zbiórki, by pojechać z grupą zapaleńców w nieznane. Transport rowerów był załatwiony, więc wrzucone na pakę pojechały sobie w dal, a my załadowaliśmy się do busa i pojechaliśmy za rowerami. W busie gadu-gadu, na stacji shell'a mały przystanek na małe co nieco i po około trzech godzinach byliśmy na miejscu w Bruntalu. Tam zwiedziliśmy zamkowe muzeum chodząc po salach i froterując parkiety  w filcowych kapciuchach  :) ( nie pamiętam kiedy w takich kapciach chodziłam ). Zamek pięknie odrestaurowany, ściany oczyszczone z warstw farby, aby odsłonić wcześniejsze malowidła. Ogromna biblioteka z książkami staruszkami, meble z laki w pokoju orientalnym, tapety z tkanin ręcznie malowanych, piece kaflowe, cudna sala balowa, ogromne żyrandole i w ogóle to poczytać można TU co tam w zamku piszczy :) Dla zainteresowanych odwiedzinami w Bruntalu powiem, że pan przewodnik świetnie mówi po Polsku. :)

Krzyżackie pasowanie (foto: Krzysiek)

 Jak już się napatrzyliśmy i nasłuchaliśmy, to w końcu przyszedł czas na rowerowanie. Podzieliliśmy się na dwie grupy; jedna, która czuła, że potrafi wycisnąć z siebie więcej i ma około 20 km dłuższą trasę i druga, bardziej lajtowa. Wskoczyłam w tę pierwszą, bo jakoś na kondycję nie narzekam (choć i tak zawsze się zasapię na podjazdach), a Krzychu powiedział, że to takie wzgórza strzelińskie czy trzebnickie, więc spoko. Zatem my ruszyliśmy w trasę, a reszta podjechała te 20 km i ruszyła z Leskovec nad Moravicy. Moi towarzysze wypruli do przodu i póki nie robiłam zdjęć, to było ok, ale jak zrobiłam pierwsze, drugie i kolejne, (a to kościół, a to jeziorko, a to następne ujęcie jeziorka, łąka, lasek, krowa, paw...) to byłam daleko z tyłu i musieli chcąc, nie chcąc troszkę poczekać.


(foto Przemka i samowyzwalacza)

Trasa bardzo malownicza i przy słonecznej pogodzie byłoby super-czadowo, gdyby błękit nieba odbijał się w wodzie, zieleń nabrałaby blasku, bo jeszcze mocno świeża i liście aż błyszczą, no i lico by człowiek wystawił do słonka by ryjka opalić. A tu niebo nisko, pochmurno, szaro i mgliście; ale nie padało i to najważniejsze, bo od początku jechać w deszczu, to żadna frajda. No i jechaliśmy sobie polnymi dróżkami, bocznymi drogami, aż tu nagle przy mocnym odbiciu do góry coś zgrzytnęło mi w rowerze i... już se nie pojechałam dalej, bo szlag trafił mi napęd ;/ A to początek drogi, bo niecałe 20 km zrobiliśmy. Chłopaki stwierdzili, że poszła kaseta i ogólnie lipa w proszku. Strasznie mi było źle w tej sytuacji, bo dopiero co zaczęliśmy...bo z grupą jadę...bo do domu daleko...bo nigdy nie przydarzyła się taka awaria, by sobie z nią nie poradzić na miejscu, a o takich przypadkach to tylko w necie na forach czytałam, ech masakra.

próby naprawy mojego bajka (foto: Żaba)

Przemek powiedział, że mamy tylko kawałek do miejsca, gdzie reszta zaczynała rajd, więc tam pojedziemy i się zobaczy co dalej. Może jakiś magik będzie i zaradzi. Wsiadłam więc na hulajnogę, którą stał się mój rowerek i trochę na pych, trochę jadąc z górki ( tu już rower był rowerem i dobrze, że miał sprawne hamulce ) dojechaliśmy do wsi i pod knajpą, czeskim , zardzewiałym gwoździem, starą linką metalową, ale jak się okazało bardzo kruchą chłopaki próbowali usprawnić mój rower. Jednak się nie udało ;/ We wsi magika tez nie było, więc w innej knajpie zasiedliśmy na obiedzie (dzięki, że zdecydowaliście się posiedzieć ze mną dłużej, choć nie był to czas obiadowy, a spotkanie z resztą grupy nie doszło do skutku ).

Zamek w Chałupkach (foto: Ania)

Po obiedzie ekipa ruszyła dalej w drogę, a ja ostałam się w Restauracji u Marka. Szczęściem w nieszczęściu było to, że jak nigdy w dotychczasowych wyjazdach "klubu ambrozja" jechały z nami dwie osóbki duuuuuuuuużym autem. Zabrali nam najpierw spod Andersa co cięższy bagaż, a potem pojechali sobie na zwiady i weszli na Pradziada   i mieliśmy spotkać się z nimi w czerwonym zamku. Po wcześniejszych rozmowach Przemka, Krzyśka i Ani, mnie było tylko czekać, aż po mnie przyjadą. Dobrze, że było "prawie" po drodze. Podczas oczekiwania, panie z pensjonatu zaprosiły mnie do stolika, one po Czesku, a ja po Polsku próbowałyśmy się dogadać. Zwiedziłam sobie pokoje, saunę fińską i łaźnię piwną. napiłam się piwa z kofolą i na dodatek dostałam cudna mapkę okolic Bruntala. Gdyby nie miał kto po mnie przyjechać, to kobitki dowiozłyby mnie na miejsce noclegu (33 km dalej). Bardzo to było miłe :)

Czerwony zamek - tu spaliśmy (foto: Adam albo Żaba)

Ania z Krzyśkiem zabrali mnie stamtąd i pojechaliśmy do Hradec nad Moravici.... gdzie w Czerwonym Zamku mieliśmy bazę. TU krótki opis .  W restauracji poczekaliśmy na ekipę, a w związku z tym, że zjedliśmy i wypiliśmy swoje i już tylko siedzieliśmy, "delikatnie" zostaliśmy wyproszeni z lokalu resztę doczekując w samochodzie, a mnie udało się jeszcze trafić do kościoła na końcówkę nabożeństwa majowego ( ładnie grał ktoś na organach, to wlazłam). Szkoda tylko, że nie jechałam z ferajną urokliwymi szlakami w dolinie rzeki, przez tamy, pagórki i inne takie...

Gdy już wszyscy dotarli i ulokowaliśmy się w pokojach zamkowych; po małym rekonesansie trafiliśmy do restauracji Sport  gdzie serdecznie zostaliśmy przyjęci i obsłużeni przez uroczą dziewczynę, której mama jest Polką, więc z dogadaniem nie było problemów i czuliśmy się bardzo swobodnie zajadając czeskie jadło, popijając czeskim trunkiem :) Zagadkę z menu próbowałam rozwikłać przed chwilą i okazuje się, Svíčková na smetaně s domácím žemlovým knedlíkem to wołowina w sosie korzenno - cytrynowo - śmietanowym z bułczanym knedlikiem. Czyli houskovym, takim jakiego znamy :)
Trzeba by to wypróbować następną razą, bo brzmi ciekawie :)

se jadę (foto robiła mi Krysia?)

Po ucztowaniu i meczu w tle, poszliśmy wszyscy w kimono, by następnego dnia po pysznym śniadaniu w gotyckich wnętrzach zamku ruszyć dalej w drogę.

Wiem, wiem; mam przecież zepsuty rower, ale że drugi maja to już normalny dzień pracy, a w Hradku był serwis i sklep rowerowy, to szybciorem po śniadaniu zjechałam do rynku i jako pierwszy klient pokazałam trupa panu " złota rączka".
Z początku miało to trwać 10-15 minut, ale po chwili wrócił z zaplecza i rzekł, że to nie takie proste i że potrwa dłużej i będzie drożej. No to co zrobić? Robić. Obym tylko mogła jechać. Nie ważne, że kaseta nie taka, że nie do końca pasuje.

Męczył się niemal dwie godziny, ale zrobił i mogłam jechać dalej :) Alleluja i do przodu :) Co prawda znów opóźniłam wyjazd, ale wszyscy okazali wyrozumiałość i ucieszyli się, że jadę z nimi. Ja tez byłam baaaaaaaaaaaardzo zadowolona :D

No i pojechaliśmy dróżką przy rzeczce, pięknie kwitnącymi alejkami obsadzonymi drzewkami owocowymi, kierując się na Opavę, mijając bunkry, a potem odwiedzając kolejne.


W Opavie zjedliśmy obiad i odwiedziliśmy mrówkojada bez głowy, robiąc przy okazji zakupy piwne, którymi obdarować mieliśmy Anie i Krzyśka w podzięce za podwóz bagaży. Ich widok przed którymś z pałaców ( szczególnie Ani, której piwa nie mieściły się do torebki ) i Krzysiek jadący rowerem z reklamówką i sakwą pełną piw był przezabawny :)


Stamtąd już mieliśmy niedaleko do granicy z Polską. W delikatnym, a później co raz mniej delikatnym deszczu dojechaliśmy do Chałupek mając za sobą pięęęęęęęękny, dłuuuuuuuuuuugi zjazd :) Pogoda zkiepściła się na maksa. Coś się nawet poburzyło, no i padało całą noc. Ranek dawał jako taką nadzieję, że może padać nie będzie, ale gdy czekaliśmy na pociąg do Raciborza zaczęło padać znowu, a potem, to już było tylko gorzej i już wiedzieliśmy, że za wiele tego dnia nie pojeździmy.

przyjazny dworzec w Chałupkach /rysuję klamkę/ (foto: Przemek)

Pompę w rynku przeczekaliśmy pod zadaszonym ogródkiem piwnym, później przenieśliśmy się do restauracji obok; racząc się deserami. Jak przestało trochę padać, to wybrałam się na mała przejażdżkę po okolicy ( byłam już po wcześniejszej kawie i mufinkach ). Po półgodzinie wróciłam i wszyscy razem pojechaliśmy ( w niewielkim deszczu ma się rozumieć ) do Arboretum Bramy Morawskiej. Bardzo przyjemne miejsce, tylko znów szkoda, że odwiedzane w deszczu. Stamtąd wróciliśmy znów na jedzenie, tym razem bardziej treściwe do tej samej restauracji co wcześniej. Wyjazd był na prawdę "obżarty". Zamiast zgubić, to przybieraliśmy.


Potem stacja PKP i kierunek Kędzierzyn-Koźle. Tam szybkie odwiedziny w żabce i u Grubego Benka, którego nazwa wywołuje różne skojarzenia biorąc pod uwagę klub na dole :) Wyjaśnię, że Gruby Benek to pizzeria, a Lidka i Marcin będą wiedzieć o co kaman :)

Na stacji był oryginalny stojak na rowery z żeberek kaloryfera, malunki chyba robotnicze z Opolszczyzną i witraże z herbami miast, i pies kudłacz, którego zapachu nie mogliśmy znieść, bo jechał później z nami w tym samym wagonie i śmierdział mocno zużytymi skarpetkami, a Krzychu we w związku z tym robił za taliba, bo był wciąż z maską na twarzy :)


na leniwca (foto robiła Edyta)

Wróciliśmy do Wrocka gdzie też padało i to mocno. Chyba dużo mocniej niż w tamtych terenach. Podjechaliśmy jeszcze pod wzgórze Andersa po część bagaży, które miał podrzucić Krzysiek ( ten od Ani ) i po szybkich pożegnaniach w strugach deszczu rozjechaliśmy się do domów.
Ja wracałam z Izą, Piotrkiem i Marcinem, bo część drogi mieliśmy wspólnej. Nie wiedziałam, że chłopaki jadą wolniej nie ze względu na deszcz rozbryzgujący się pod kołami ( tak myślałam i zdziwiona byłam, że jakoś wolno jadą ) a ze względu na Izę, która jechała wolniej i ostrożniej. Piotrek dał mi to jasno do zrozumienia na Świebockim, za co dzięki. I przepraszam za tę pogoń.

gdzieś na bunkrze 

Ogólnie jestem baaaaardzo zadowolona z rajdu :D  Fajni ludzie zakręceni w dwa kółka. Nowy teren, który w niewielkiej części, ale jednak liznęłam. Nowe znajomości, szaleństwo, humor, radość i bycie razem.

p.s
Baaaaardzo Wam dziękuję i pozdrawiam (to do tych, z którymi byłam na rajdzie :)

Przebieg trasy /mniej więcej/ do zerknięcia TU

Niektóre foty podmienię /być może/ jak komputer naprawię, bo go trafiło w system...

i idę w kimonko, bo coś jestem niedospana - dobranoc :) auri

Utwór z dedykacją dla Klubu Ambrozja :)



sobota, 11 maja 2013

Razem Raźniej - na południe... :)

Oj, zaległości odrobić trzeba, a że ostatnio wiele się działo, to trzy wpisy mnie czekają. Pierwszy właśnie się pisze :)


 Otóż we w związku z tym, że prywatnie mi się mocno pozmieniało i musiałam szukać towarzystwa na rower, bo jednak nie zawsze i nie wszędzie chce się jechać samemu, to przewertowałam pliki w głowie i przypomniałam sobie, że jest jakaś grupa osób, którą kiedyś spotkaliśmy z Radkiem w pociągu jadąc mniej więcej w ten sam rejon i z którą to ekipą spotkaliśmy się jeszcze raz na szlaku, na którejś z krzyżówek leśnych :)
 Zamieniliśmy parę słów i pojechaliśmy każdy w swoją stronę, ale jak widać znów nam się skrzyżowały drogi i odnalazłam ich po zasłyszanej onegdaj nazwie RAZEM BEZPIECZNIE.


Sezon się właśnie zaczynał, choć zielono jeszcze nie było i cała zieloność tylko czekała na odrobinę słońca więcej, by strzelić pąkiem :)
Z pewną dozą nieśmiałości zapisałam się wstępnie na wyjazd niedaleki, aby zobaczyć jak to się jedzie w grupie, bo zawsze tylko w duecie i czy jakoś się wkręcę w tę jazdę. Bałam się, że przyjedzie masa luda pod Szopena i ruszymy z wielką zgrają tempem spacerowym. Pogoda jednak była taka, że niektórych odstraszyła i było nas chyba 16 osób, co wielu ucieszyło :)


Spotkaliśmy się w parku południowym pod pomnikiem Szopena. Nie wiedziałam kogo się spodziewać, bo przecież nikogo nie znałam, ale okazało się, że dwie osóbki, to te znajome z pociągu :) i to oni właśnie prowadzą Stowarzyszenie Razem Bezpiecznie  . Prócz tradycyjnych rowerów były też tandemy, które wykorzystywane są między innymi do tego, aby osoby, które nie są w stanie jechać same, bo są np. niewidome, mogły mieć frajdę z tego, że jednak jadą na wycieczkę rowerową zdając się na czyjeś oczy i kierownictwo, ze swojej strony wspomagając pedałowaniem "pierwszego tandemowego".


Ruszyliśmy bocznymi drogami, przez Krzyki i Partynice, kierując się na południe od Wrocławia. W planie było zwiedzenie wieży mieszkalnej w Biestrzykowie, która owszem prezentowała się ładnie, ale po wjechaniu na posesję, po kilku minutach wyszła pani mocno zdziwiona naszą obecnością /"a co państwo tu robicie?"/  i poprosiła o opuszczenie terenu, bo to prywatne podwórko. Zrobiliśmy zatem nawrót i pojechaliśmy dalej, zadowalając się krótką notatką na tablicy informacyjnej przed ogrodzeniem :)

  

  


Odbiliśmy sobie jednak małe niepowodzenie w Galowicach , gdzie ze starego, szachulcowego spichlerza, zrobiono zajazd i muzeum powozów. Zasiedliśmy tam na dłuższą chwilę racząc się kawą czy herbatą, ciachem, zupą, pierogami, czy co tam było jeszcze w menu i na co kto miał chęć. Miejsce bardzo przyjemne i serdecznie polecam. Okazało się, że TVP1 też tam była, szukając zapewne atrakcyjnych miejsc na Dolnym Śląsku i robiąc o nich film, a że zaskoczeniem dla "drogiej pani z telewizji" było to, że niewidomi jadą na rowerach, bo to jednak nie lada pomysł i nie ma to tamto; Laura została namówiona na krótkie opowiedzenie o inicjatywie RB.

Po wywiadach, kawie, siku ruszyliśmy dalej w stronę Królikowic, gdzie znajduje się ładnie odrestaurowany pałac, potem jeszcze jakieś ruinki, lasy,łąki, pola, fiołki, które pachniały niesamowicie, bo była ich cała fura i tam usiedliśmy na kolejny postój zajadając i popijając co kto miał w zanadrzu.


Nie obyło się bez awarii, bo chyba wyjazd bezawaryjny gdy grupa liczna jest mało możliwy, ale jak w tej grupie jest ktoś na miarę MacGivera i woreczkiem foliowym potrafi tymczasowo naprawić suport, to super :) Gumę też złapaliśmy i to na sam koniec wycieczki, ale wymiana lub załatanie, to już bułka z masłem. Parę minut i zrobione :)


Na metę, czyli z powrotem pod Szopena, dojechaliśmy dobrą godzinę przed czasem, więc w niewielkiej grupie skoczyliśmy na małe co nieco do restauracji obok. Warto tam chyba wziąć pizzę, bo jest duży wybór i Laura jako jedyna była zadowolona z jedzonka, bo mimo, że moje penne z kurczakiem i brokułami w sosie beszamelowym wyglądało ładnie, to było tak słone, że masakra, a makaronu dałabym tam co najmniej jeszcze raz tyle co było / a z reguły jest odwrotnie/. Naleśniki po meksykańsku chyba, też były słone, ale żeby nie było, to wszamaliśmy wszystko, popijając herbatą lub piwem, a później się rozjechaliśmy do domów.

fota melioracyjna dla melioranta :)
Zrobiliśmy 67 km. Teren płaski jak naleśnik. Atmosfera fajna i wypad udany:) Artur trasy wymyśla takie, aby jeździć "bokami" a nie głównymi drogami i chwała mu za to. A razem bezpieczniej, to fakt :) i milej, radośniej. Dziękuję :)


niedziela, 5 maja 2013

Zleciało... :)



A skrobnę tez coś w temacie zlotu, bo trudno byłoby nic nie napisać o bardzo aktywnym łykendzie, który jeszcze czuję w nogach najbardziej. Czwarte wysooookie piętro we flamingu to jedno, a latanie po pracowni w Strimie to drugie, plus kilka dobrych kilometrów  z walizą po Łodzi.

Bardzo sympatyczny to był zlot, choć zawsze mam obawy czy wkręcę się w towarzystwo, bo to niemal wszyscy /prócz Stefy/ nieznani. Zwykle jest tak i chyba tak ma większość, że znajdzie się ktoś, kto nadaje na tych samych, lub podobnych falach. I fajnie. I cieszę się.

W planie zlotowym była bluzka z dzianiny,z rękawami raglanowymi /główna konstrukcja według impressivo/ i spódnica z koła lub półkola, której omówieniem zajęła się Ania vel Czeremcha. Bluzkę z różnymi modyfikacjami szyła większość, a spódnica została tylko omówiona, bo chętnych na nią nie było. Szyło się też spodnie, sukienki, tuniki, poszewki patchworkowe i co kto chciał.



Mogliśmy korzystać z całego parku maszyn, które były w Strimie. Największe zainteresowanie miały hafciarki, bo to taka rzecz, na którą zwykle nie możemy sobie pozwolić ze względu na koszty, a czasem gabaryty..................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................

Minęło kilka dni, bo wróciłam właśnie z rajdu rowerowego, a nie skończyłam wpisu przed wyjazdem. Zatem kontynuuję :)

Niektórzy zlatują się w celach czysto towarzyskich, inni by się czegoś nauczyć. Jedni szyją od lat i z tego żyją i to od nich dowiedzieć się można najwięcej. Czeremcha ma wyjątkowe zdolności pedagogiczne i bardzo zgrabnie wyjaśnić potrafi co? jak? z czym? dlaczego? po co? itd...



Ja pojechałam, bo na ostatni już nie zdążyłam, a i na ten o mały włos też bym się obudziła za późno, ale udało się. Poza tym zaniedbałam ostatnio szycie i bloga, więc jechałam też z nadzieją, że zlot może być pomocny w powrocie do tu :)



Czy się uda? Czas pokaże, pewnie będzie raz lepiej , raz gorzej... jak to w życiu :) ale dzięki wyjazdowi do Łodzi,  mam nowe spodenki i sukienkę na rower, które już sprawdzone i wyjechane wylądowały w praniu. Spodnie-rybaczki zrobiłam w Strimie / w domu tylko podwinęłam nogawki , zrobiłam dziurki i guziorki przyszyłam/, a sukienkę /przedłużyłam bluzkę od impressivo/ tylko wykroiłam, bo po kuchennej imprezce we flamingowej kuchni, która skończyła się lekko przed świtem nie miałam chęci na nic, prócz znalezienia wygodnego miejsca na odpoczynek.

Strima, to bardzo przyjazne miejsce gdzie można fajnie spędzić czas. Z ludźmi o podobnych zainteresowaniach i zawsze służących pomocą. Prócz sali zajęciowej-maszynowej jest duży stół, przy którym można zasiąść na kawę, herbatę i małe co nie co plus pogaduchy. Można się zaopatrzyć w maszyny do szycia i inne możliwe akcesoria szyciowe. Kadra też bardzo przyjazna :)



Ogólnie było super, częściowo jedna wielka wariacja, szczególnie w wykonaniu Artura-Niespodzianki. Kasia z miasta świętej wieży też bardzo wyrazista:)  Ze Stefą może jednak uda mi się spotkać wcześniej niż na kolejnym zlocie. Wszystkim Wam serdeczne dzięki za atmosferę, zaangażowanie, pyszności, które przywiozłyście itd, itp :)
Nabiegałam się jednak tyle, że do szycia wolę moje cztery kąty, gdzie wszystko mam pod ręką i nie muszę robić kilku kółek w poszukiwaniu nożyczek i latać z jednego końca sali na drugi :) uff







W związku z tym, że zabawa w Strimie skończyła się około 16-17, a autobus miałam o 23.50, to poszłam na kawę do znajomej-nieznajomej, którą "znam" ze Świateł. Zanim ją znalazłam, a bardziej ona mnie, bo się zamotałam w tych łódzkich zakątkach, to minęło kilka dobrych chwil i zdążyłam wjechać nie do tego bloku i zadzwonić do zupełnie innych drzwi / dobrze ze nikogo tam nie było/.



Zuza robi naprawdę pyszną kawę, poza tym jest przesympatyczną dziewczyną, rozgadaną i uśmiechniętą. Przegadałyśmy kilka godzin, zjadłyśmy kolację "na bogato", a ciasto ze zlotu było w sam raz do kawy. Bardzo mi było miło. Dziękuję.

Potem już tylko niecała godzina na dworcu i kolejna niespodzianka, bo autobus przyjechał do Wrocka o ponad godzinę wcześniej niż miał w planie. Zatem o 4.30 już wykąpana mogłam odespać szalony łykend.

p.s
- trafiłam w Łodzi na masę krytyczną i stojąc na światłach, i czekając aż wszyscy przejadą, aż mnie skręcało, że nie mam roweru...
- dziękuję Stefci za zorganizowanie dla nas kilku numerów Burdy
- ekipie Strimy za miejsce i przyjęcie
- uczestnikom za bycie, za śmiechy, szaleństwo, wspólną pracę i zabawę i takie tam...
- i idę już spać, bo padam, a jutro jadę znów rowerem w dal... :)
- więcej fotek ze zlotu jest TU
- baaaaaj

Życie jest zaskakujące...