sobota, 14 maja 2011

Majówka po sąsiedzku...:)

Minął już tydzień od naszego powrotu, więc warto coś pisnąć i  podzielić się tym. Zrobiliśmy sobie niedaleką wyprawę do Czesko - Saksońskiej Szwajcarii. Pociągiem z Wrocławia do Zgorzelca jedzie się raptem dwie godziny, a później już rowerami przy pięknej pogodzie, słonkiem niby to nie za mocnym, ale jak się wieczorem okazało nieźle operującym, bo niemal świeciłam na czerwono:) ruszyliśmy  w wyznaczonym kierunku. Cudne chmurostwory upiększały niebo i jechało się mmmmmmmm... bajkowo:)

Nie uda mi się opisać dokładnie całej trasy, bo między innymi nie mam mapy; gdyż ponieważ ma ją Radek, ale też nie w tym rzecz. Chciałabym dzięki temu wpisowi po pierwsze utrwalić wspomnienia, po drugie może ktoś z Was skusi się na odwiedzenie ościennych krajów i pobuszuje po niedalekich krainach, i zachwyci się tak jak my. I czy to będzie rower, samochód, motor, konik, osiołek, czy nawet krowa lub inny środek transportu, to już każdego indywidualna sprawa:) W każdym razie warto. Zatem...

  Po krótkim objechaniu centrum Goerlitz / około 1,5 godziny i bardzo piękne miasto / ruszyliśmy dalej przez leśne ścieżki wzdłuż Nysy Łużyckiej w stronę Zittau, które gdzieś chyba minęliśmy bokiem, bo jakoś go nie pamiętam. W miejscach, które mijaliśmy jest piękna zabudowa łużycka. Są to domy o konstrukcji przysłupowej <klik> i mieliśmy wrażenie, że mimo tego że bardzo zadbane to jednak opuszczone, bo jakoś cicho było.

Gdzieniegdzie tylko się toczyło życie, ale mimo to, a może właśnie dzięki temu, było jak w skansenie, ale jednak żywym:) Po niemieckiej stronie domy i ogrody zadbane, drogi, wiadomo; jakieś takie równe, niedziurawe, w niemal każdej miejscowości gospoda / gasthaus / i co nas mile zaskoczyło to mają sieć retro - kolei. Na jednej stacji Radek biegał i robił zdjęcia wszędzie gdzie się dało. Nie dublowałam ujęć, bo jak widziałam jego radość, to wolałam zostawić to jemu, a niech ma:)  Nawet kartonikowe bilety są, takie jak kiedyś były u nas / jeszcze pamiętam /. Fajnie, że utrzymują to wszystko przy życiu, bo to na prawdę atrakcyjna sprawa i sieć jest dość rozbudowana, nie tam jakieś dwie linie na krzyż i już. Problemem jednak dla nas był język, bo jak to mówi Artur Andrus / z trójki / a ja za nim, "języki obce są mi obce", no i choćbyśmy chcieli się dowiedzieć czegoś więcej od miejscowych, lub po prostu zamienić słowo, to "wyżej bioder nie podskoczysz". Pojechaliśmy dalej i tak przez dziewięćdziesiąt parę kilometrów dojechaliśmy do Czeskiej Kamienicy, i to jeszcze od bardzo dobrej strony, bo miejsce naszego noclegu wyskoczyło nam od tak po drodze:) Bardzo to było miłe. Po czeskiej stronie jednak łatwiej z porozumieniem, a jeszcze chłopak, który nas przyjmował mówił po angielsku, więc nie było problemów. W pokojach wszystko nowe / jeszcze pachniało meblami / czysto i ciepło, i sklep był blisko więc zjedliśmy pyszną kolację, popijając pierwszym czeskim piwem / Zlatopramen - bardzo dobry/ i sokiem z gruszki przepysznym, a chlebek? Mmmmm - niebo w gębie. Kolejnego dnia mieliśmy Deczin w planie, ale że do niego był rzut beretem, to pojechaliśmy okrężną drogą, przez górki.



Okolica cudowna, choć pogoda już nie taka jak pierwszego dnia i niebo zachmurzone, i widoczność gorsza, alllle jeszcze nie było źle. Po południu zaczęło kropić i przez jakiś czas siedzieliśmy pod krzaczkami, żeby przeczekać, ale chyba byśmy musieli tam nocować, bo jakoś nie chciało przestać, więc po zjedzeniu sezamków ruszyliśmy w drogę, a potem... potem to już padało co raz mocniej i mocniej, i do Deczina wjechaliśmy jak zmokłe kury / na rowerach  :) Po dłuższych poszukiwaniach i powracaniu do punktu informacyjnego kilka razy / czyt. mapa miasta /, udało nam się ulokować w bardzo dobrym miejscu, pod samymi murami zamku deczińskiego i w wielkim pokoju z zapleczem socjalnym mieszkaliśmy sobie dwa dni /osoby które miały zarezerwowane miejsca nie dojechały bo chyba odstraszyła je pogoda, a lało przez cała noc i połowę dnia następnego/. Tu w Polsce było jeszcze lepiej, bo u nas deszcz ze śniegiem padał rano, a Was zasypało i podmroziło. Widziałam zdjęcia:) Zima w maju na całego. Deczin też ładny, pięknie położony, nad rzeką Łabą, pośród wzgórz. Jest gdzie połazić i nasycić oko.





Jedliśmy tam pyszne knedliki z gulaszem wołowym i sałatkę z "kurka", czyli z ogórka. Następnego dnia program obejmował jedną z atrakcji Czeskiej Szwajcarii, czyli Prachticką Bramę - największy naturalny most skalny w Europie / 30 metrów długości i 21 metrów szerokości /.


Mieliśmy i rowerowanie, i pieszynkę, bo tam z rowerem nie można. Pogoda się mniej więcej unormowała. Do słonka ciepło, a bez, dosyć chłodno. Jechałam w rękawiczkach i w kurtce, bo wiatr na zjazdach tak przenikał przez bluzę, że jak zobaczyłam 12% zjazdu to już się ubrałam w kurtałkę. Dojechaliśmy tego dnia do Bad Schandau <klik>  i jak się okazało że schronisko młodzieżowe jest dosyć daleko i dosyć wysoko, o czym  przekonaliśmy się maszerując z rowerami na górę; wróciliśmy i ulokowaliśmy się bliżej centrum, w niewielkim pokoiku na poddaszu w duuuuużej willi. Przyjęła nas bardzo miła Niemka i była bardzo zdziwiona, że nie chcemy śniadania:) Miasto było przed sezonem i gdy wyszliśmy z myślą posiedzenia w knajpce, wczucia się w tak zwany klimat, zaplanowania kolejnego dnia i napisaniu kartek z pozdrowieniami, to się okazało, że wszystko pozamykane i miasto śpi. Było też na tyle zimno, że siedzenie nad rzeką  nie byłoby przyjemne, brrrr. Następny dzień zachwycił mnie chyba najbardziej. Widoki chyba jedne z piękniejszych które widziałam, a że widziałam niewiele, to jeszcze wiele mnie zachwyci:)


Z Bad Schandau trasą rowerową biegnącą wzdłuż rzeki, pojechaliśmy do Koenigstein gdzie jest ogromna twierdza <klik> i pod którą Radek skasował niechcący wszystkie dotychczas zrobione zdjęcia / ale się wszystko dobrze skończyło i udało się niemal wszystkie odzyskać / :) Po tym dramatycznym wydarzeniu nie chciał robić już żadnych fotek i nawet nie miał ochoty zobaczyć miejsca, które było przyczynkiem do tego, aby w ogóle odwiedzić tamten zakątek świata czyli Bastei <klik> . Widok z góry na cała dolinę i malowniczo położone wioski, i wzgórza dookoła, i to słońce, i chmurki mmmmmmiodzio.





Szkoda że było dużo turystów, bo momentami na platformach było ciasnawo, ale spotkałam na jednej z nich kilka osób z Polski i to było miłe:)






Później po zejściu z góry rozstaliśmy się na trochę i wróciliśmy różnymi drogami do Bad Schandau. Ja wróciłam szlakiem wzdłuż Łaby / niem. Elbe / płynąc dwoma promami; najpierw w Rathen przez rzeczkę i rowerkiem do Koenigstein, później w Koenigstein cyk na prom i hop na rower,  i szlakiem rowerowym do Bad Schandau. Radek wracał wioskami zmagając się z wysokim podjazdem, którym nie chciało mi się jechać. Spotkaliśmy się w porcie, wróciliśmy do Anny po sakwy i dalej w drogę.





Bardzo przyjemną drogę. Zrobiło się ciepło, słonko znów nam ogrzewało buźki. Rzeka / kolejna, podobna do naszego Bobru / szemrała cicho i zachęcała do kąpieli, bo płytka i czysta, ale to jeszcze nie ten czas, przynajmniej dla mnie, bo znam wariatów, którzy w zimie wskakują do rzeki, i choć tylko na chwilę, to dla mnie jest to szaleństwo, brrr. Cieszyliśmy się tym co nam dzień przynosi, czym obdarza nas natura, i pedałowaliśmy, pedałowaliśmy, pedałowaliśmy... Aż dojechaliśmy do Rumburka, /to juz Czechy / gdzie skierowano nas do fajnego pensjonatu razem z restauracją. I zjedliśmy chyba największy obiad podczas całego wyjazdu. Rad wziął sobie talerz serów / 4 sztuki i każdy inny, plus frytki, a ja rizek, czyli kotlet z czymsiem w środku plus frytki i pivo dobre / Kozel / i napiłam się wreszcie upragnionej kawy. To był ostatni nocleg. Kolejnego dnia wjechaliśmy znów na stronę niemiecką i znów przez piękne wioski z czego jedna urocza, gdzie domy były pokryte łupkiem. I znów jechało się jak w skansenie, ale tym razem to wszystko zamieszkane, żywe. jakby się człowiek przeniósł w czasie, tylko środki lokomocji inne. No cudo. :)





 Drogi tak jak u nas "za Niemca" obsadzają drzewkami owocowymi. Młode jabłonki właśnie kwitły, gdy jechaliśmy w stronę Goerlitz.


.


U nas nie spotkałam się teraz z obsadzaniem poboczy dróg drzewkami owocowymi, a człowiek może się przecież najeść po drodze gruszkami na przykład, albo śliwką, ale to już stare drzewka i nie wiadomo ile jeszcze przetrwają. Może się coś pozmienia... Może my coś pozmieniamy...:) A , w ogóle jak jechalismy to przecież rzepak u nas kwitł, więc myśleliśmy że będzie ładnie widać z góry żółte pola rzepakowe, a tam nic, zero, null. Dopiero bliżej granicy, pod Goerlitz się zażółciło i wiatraki dodały jeszcze uroku, i miedzy nimi, w polu zrobiliśmy sobie mały przystanek na drożdżówkę i jabłecznik. Droga była bardzo przyjemna.  Później jeszcze na chwilę do centrum, po zgorzeleckiej stronie napiłam się kawy i wciągnęłam tiramisu. Rad wciągnął piwko. Posiedzielismy chwilę nad rzeką z buźkami do słonka, obiad skonsumowaliśmy w Zielonej Pietruszce i ciuch ciuch, szynobusem do domciu. Baaaaardzo polecam taki wypad. Kolejny dłuższy łykend to pewnie okolice Bożego Ciała i jak pogoda będzie ładna, to jakieś dobre miejsce na nas czeka. Na Was też:)




   Wyszło nam ponad 800 fotek i nie jestem w stanie napisać wszystkiego co pamiętam, bo trochę by to zajęło czasu. Co do jeszcze zimnej wody, to zdarzyło nam się i tak przechodzić przez rzekę,  i przy ostatnich krokach tak łupało w nogi z zimna, że aż bolało.Ja szłam sama, a Rad z rowerami i sakwami, więc ciężko i dłużej. "przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda...".

Więcej zdjęć TUTAJ   Pozdrawiam - aurin:)