czwartek, 28 lipca 2011

Na zakupy z misją... :)

Torbę uszyłam. Z hasłem dla siebie i chyba nie tylko. Może refleksja najdzie niejedną osobę, która taszczy zbyt wiele, a może nie tylko o zakupy tu chodzić, bo hasło uniwersalne jakby... Dwa razy się zastanowię czy wziąć tabliczkę czekolady, paczkę ciastek, czy wafelek wystarczy, bo jeszcze nie jestem na etapie żeby nic... Właśnie najbardziej o słodycze chodzi w moim przypadku, bo nałóg jest silny jak cholera, a do tego bardzo przyjemny, smaczny i towarzyski. I jak tu sobie wbić do głowy że to niezdrowe jest... ech.












sobota, 23 lipca 2011

WielkaPolska... :)

Nadrabiam zaległości, bo to już miesiąc minął od wyjazdu, a ja nadal nie skreśliłam ani słowa.
Plan pierwszy wydłużonego łykendu był taki, że jedziemy w Bieszczady, bo słyszałam że piękne, bo widziałam że piękne /na zdjęciach / i że San, i że górki, i pagórki, i w ogóle cud miód i orzeszki. Allle jak okazało się, że jechać tam trzeba 12 godzin pociągiem i to nie w nocy, tylko przez dzień cały / a było wtedy gorąco /, chociaż nawet w nocy nie jest to takie fajne, szczególnie jak nie ma jak spać. Postanowiliśmy zatem wybrać się o wieeeele bliżej i zamiast 12 godzin jechaliśmy godzinkę :) To się nazywa redukcja. Wstaliśmy na spokojnie i pociągiem 11.11 ruszyliśmy do Żmigrodu. Tam był nasz start. We Wrocławiu mżyło i nie zapowiadało się ciekawie, ale już powiedzieliśmy "a" to polecieliśmy dalej z tym alfabetem:) W miarę oddalania się od miasta przejaśniało się na niebie i gdy dojechaliśmy na miejsce, było już ładnie. Zaraz przy torach /więc nie trzeba było szukać/ zaczynał się szlak, więc pojechalim polną drogą w stronę Sławy, tam mieliśmy wylądować pierwszego dnia.



Droga była super, piękne chmurki, błękitne niebo, maki, chabry, zboża, las itd. do momentu, aż nie przeskoczyliśmy na drugą stronę rzeki /całkiem niedaleko Żmigiego, przy jazie, szlak jakby się skończył... był na mapie, ale realnie jakby go nie było. Pierwszy kilometr to jakoś przeszło, ale potem było coraz gorzej. Trawy, pokrzywy, oset - po pas, a w sumie na wysokość kierownicy i wyżej, bo smagało też po rękach;/ do tego kupa owadów, bzyczków i innego dziadostwa. Z kosiarką tam daaaawno nikogo nie było, nawet żeby zrobić półmetrowe przejście. Masakra jakaś. Gdy moja wytrzymałość już się skończyła, gdy rower mi stanął i nie chciał jechać, bo się trawsko wkręciło w zębatkę, gdy nie wiadomo jeszcze ile tego przed nami. Rad postanowił, że przejdziemy przez rzekę. Zeszliśmy z wału. On wziął rowery. Ja z nogami poparzonymi i swędzącymi tak, że aż pulsowało do samego wieczoru, przeszliśmy brodem, choć moja bezradność sięgnęła zenitu przy niemożności wyjścia na drugi, wysoki i błotnisty brzeg i poleciało kilka łez. Radek pomógł:) Wyciągnął mnie i wrzucił rowery na górę. Zrobiłam nawet jedno zdjęcie gdy łzy wysychały, na więcej nie miałam sił ani chęci. Po tym najcięższym punkcie, pojechaliśmy dalej.


Po drodze mieliśmy ciekawe towarzystwo pod sklepem, później spotkaliśmy się z kolegą Radka, który z tamtej okolicy jest, pogadaliśmy z godzinkę i ruszyliśmy dalej. Gdzieś po drodze Rad wyczaił czereśnię, chyba cukrówkę, gdzie najadłam się tyle czereśni, że chyba w życiu tyle nie zjadłam, chyba że w dzieciństwie jak jeszcze skakałam po drzewach. Kilka gałązek wzięłam do sakwy i jedliśmy jeszcze trzeciego dnia:) Były przepyszne, nie wiem czy robaczki były, bo tego nie sprawdzaliśmy. Najwyżej mieliśmy pożywniejszą kolację. Wieczorem, jakoś po ósmej zawitaliśmy do Sławy, nad jezioro. Tam rozbiliśmy namiot i po krótkim spacerze i kąpieli /tylko Rad - otwarta woda, to nie mój żywioł/ poszliśmy w kimonko. Twardo było okrutnie, wierciłam się przez noc całą, Poduszki sobie nie wzięłam, a dmuchana na kark okazała się wielkim niewypałem w moim przypadku;/ zasnęłam chyba ze zmęczenia o świcie, choć miałam już z namiotu wyjść i szukać wygodniejszego miejsca na sen. Ptaki śpiewały jak zwariowane, a jak bym mogła, to zastrzeliłabym kukułkę, która gdzieś niedaleko robiła mi "ku - ku". Radek przespałby noc, ale ktoś się kręcił przez cały czas i on też się budził co raz. Hmmm - ciekawe:)

Po tej nocy ciężkiej dla mnie zaczęliśmy pedałować w stronę  WOLSZTYNA , który chcieliśmy odwiedzić w związku z PAROWOZOWNIĄ


Okazało się że Wolsztyn to bardzo ładne miasteczko, z jeziorem w samym centrum miasta, zadbanym,  z niezłą bazą turystyczną. A jak nam się gdzieś podoba to zostajemy na dłużej i zostaliśmy na dwie noce. Tym razem mieszkaliśmy w domku w osrodku  JELONEK  3 km.od Wolsztyna, więc 15 minut rowerkiem:) Spałam w dość wygodnym łóżku, a Rad musiał się przenieść na wersalkę gdyż ograniczenia deskowe w tapczanie mu nie służą.  Kolejny dzień zaczęliśmy ogniskiem i kiełbaską na śniadanie nad jeziorem, pomimo wiatru nam się udało rozpalić święty ogień, zadymę zrobiliśmy na pół okolicy. Później pognaliśmy ile sił do parowozowni, żeby zobaczyć jak to wszystko się odbywa, ale być może dla tego, że modernizują tory i może dla tego, że było Boże Ciało nie było żadnego pokazu.


Obcykaliśmy się tylko w muzealnych eksponatach. Chociaż żeby nie było, że to tylko muzeum... Wolsztyńska parowozownia to jedyne w Europie miejsce, gdzie można zobaczyć stary parowóz, wyruszający w trasę z pociągiem osobowym. W Chinach jest drugie, ale tylko z towarowym składem.





Zrobiliśmy sobie tego dnia jeszcze dosyć ładną wycieczkę po okolicy. Łyknęliśmy ze 130 km. Jeździ się tam wyjątkowo łatwo, bo teren płaski jak naleśnik. Dla kogoś kto nie ma zbyt dobrej kondycji jest jak znalazł. Szlaków rowerowych jest dosyć, a po zwyczajnych drogach tez jedzie się fajnie, bo ruchu wielkiego nie ma.
Wieczorem rozpętała się wichura z burzą i ścianą deszczu. Zdążyliśmy jednak skryć się w restauracji Pico Bello, prócz jedzonka, maja tam pyszną mrożoną herbatę; chyba pod tytułem "zielony ogród" :)


W Wolsztynie jest też skansen budownictwa ludowego <klik, klik> gdzie stoi przepiękny, działający wiatrak koźlak, którego też obcykaliśmy z każdej strony.  Stoi w samym środku pola pszenicy. Dookoła stare domy, brzózki i widoczek jak z obrazka:) Byliśmy zachwyceni, ale w związku ze świętem tez było nieczynne, więc mielenia nie było niestety ;(   Kolejny wiatrak; zdezelowany jednak, widzieliśmy w drodze powrotnej
i też cyknęliśmy kilka fotek. Później już tylko placek po węgiersku w Kościanie, w Gospodzie Ryś i ziuuuuuuuu do domku:) Wycieczka udana, jak zwykle zresztą. Co niefajne zostaje zagłuszone tym co fajne i pojawiają się pomysły na kolejne wyjazdy. Na więcej zdjęć odsyłam do TU

Z pozdrowieniami - auri :)

środa, 6 lipca 2011

Koszulki ręcznie malowane... :)

Już dosyć dawno zrobiłam te koszulki, bo były prezentem gwiazdkowym, ale dziś doczekały się obiecanego wyjścia z mroku:)



Farba, którą malowałam to Fevicryl - niemal do wszystkiego. Trochę to pracochłonne i precyzyjna robótka, ale satysfakcja jest duża, szczególnie gdy widzi się uśmiech na twarzy noszącego. Miały być na rower, lecz jak to często z bawełną bywa, skurczyła się nieco i nadaje się do zwyczajnego chodzenia, a na rower jest już za krótka.



Moja koszulka / pierwsza jaką robiłam / jest w poprzednim wpisie blogowym. Też jest krótka, ale przedłużam sobie koszulki "pasem ciążowym" i świetnie się do tego nadaje to ustrojstwo, bo nie wieje po nerkach, chociaż trochę luźny jest, ale co tam... W sumie można starą koszulkę ciachnąć i taki pas samemu zrobić podwijając obcięty kawałek, lub tylko obrzucając, bo w sumie zgrubienia nie ma wtedy, a i tak schowane jest pod koszulką w dużej części.