Spodenki to niby nic trudnego. Krojone "z kwadrata", a raczej "z prostokąta". Tu podkrój, tam podkrój, gumka w pasek i gotowe; ale nie nie nie, to nie takie proste. Spodenki muszą mieć kieszenie, z czego jedna zapinana na zamek, coby wrzucić portfel, komórę i żeby nie wypadło podczas pedałowania :) Mają być akuratne.
Bałam się ich i mimo że potrzeba była, bo stare się rozlatywały, to ja zwlekałam i łatwiej mi się było zabrać za "bojówki" niż za szorty. Wreszcie stwierdziłam, że jak nie będzie dobrze to wylądują co najwyżej w koszu. Jak zwykle z drżeniem serca czekałam na reakcję iiiiiiiiii...
- zobacz, jak podnoszę nogę, to mi tu hamuje, będzie przeszkadzało w jeździe;/
- co ci hamuje?
- no tu...
- ale masz tu jeszcze dużo luzu, to co ci może hamować?
- nie wiem, może szersze powinny być...
- ale jak kurde szersze jak już są dość szerokie.
- no zobaczymy; pochodzę, na rower wsiądę, to albo będą dobre albo będzie trzeba nowe zrobić.
Zmartwiłam się tymi spodenkami, bo według mnie wszystko OK, a tu lipa jakaś wychodzi a ja nie wiem o co kaman i co poprawić ewentualnie, ech...
"spodenki już nie piją, jedzie się spoko, nie wiem jak mogłem w tych starych tyle jeździć, paski muszę tylko doopalać"(stare były troszkę dłuższe).
Uff, ulżyło mi :) mogę nawet szyć kolejne, żeby na zmianę były :)
Spodenki już trochę przejechały, bo jakieś trzy tygodnie temu zrobione. W ostatni łykend trzeba było jakieś fotki cyknąć coby blog nie zarósł pajęczyną. Wybraliśmy się najpierw na działkę, a później na "kółeczko" okoliczne. No i kropić zaczęło, potem padać mocniej. Schowaliśmy się pod drzewem na jakieś 15 minut / i tam sesję zrobiłam plenerową / deszcz ustawał, więc ruszyliśmy dalej leśną scieżką, a tu zaczyna padać coraz bardziej. No to wcześniejszym przykładem chowamy się pod następne drzewo, komary gryzą, gałązki idą w ruch, a deszcz pada...
i pada...
i pada...
coraz bardziej...
ani myśli przestać...
niebo szaro - białe, siedzimy pod drzewem jak krasnale pod muchomorem, po półgodzinie gałęzie przepuszczają deszcz i nie ma sensu już czekać dłużej. Ruszamy w strugach do dom. Jakieś 6 - 7 km. Uuuuu, ale mieliśmy radochę. Taka przygoda :) Choć mnie oczy momentami piekły od tuszu / dobrze że wodoodporny, to nie wyglądałam jak panda /. Przemokło wszystko, najgorzej, że w butkach chlupało, a ja do Wro miałam jeszcze wrócić. Spodnie podsuszyłam troszkę żelazkiem, ale ogólnie mokre wkładałam, bo "w dresach ja na miasto nie wyjdę". Rad koszulkę ściągnął, więc z niego spłynęło jak po kaczce, ja jakoś bez koszulki nie przywykłam jeździć.Spodenki za to miał zabryzgane błotem, bo błotników nie ma. zatem zapewne wylądowały w praniu.
Wycieczka fajna była :) wspomnieniowa i dobrze, że blisko domu, a nie na wyprawie gdzie ilość ciuchów ograniczona a sakwa raczej przecieka.