czwartek, 11 lipca 2013

Niespodzianka Kaczawska... :)


To miał być wypad w zupełnie inną stronę, zupełnie innym szlakiem, lecz ostatnie opady deszczu tak wszystko rozmiękczyły i podlały, że plan ostatecznie się zmienił i zamiast dobrze przy Bobrze pomykać, to pomknęliśmy w kaczawskie pagórki.


Startowaliśmy w Marciszowie. Zaczęło się miło i lajtowo. Pogoda była przecudna, bardzo fotogeniczna. Znów dominował błękit nieba z chmurostworami, zieleń leśno-zbożowa i łąki ukwiecone ślicznie. Mijaliśmy jakąś rzeczkę niewielką. Z mapy wynika, że nazywa się Bobrek (ale to nic pewnego, bo kreśliłam trasę po wyjeździe i może być to rzeczka Kręta) i było widać jak wysoko była woda (jeszcze kilka dni wcześniej). Nie pojeździlibyśmy wtedy, chyba że bylibyśmy na łódkorowerach. Widok okolicznych pagórków był superowy, do tego jeszcze łąki ukwiecone i ulubione błękitne niebo z chmurkami. Ech, fajowo :)


 Podjazdy zaczęły się dość szybko. pierwszy z nich był już w Pastewniku, a tam jakby się czas zatrzymał. Gospodarstwo, które mijaliśmy zaskoczyło nas widokiem piękneeeeego pawia, którego ogon w pełnej okazałości z demonstracyjnym łopotem, trzepotem, szelestem widziałam po raz pierwszy. Kolory przecudne.  Król podwórka. Normalnie bajka :) Były tez kury i inna menażeria. Po drugiej stronie, przy jeziorku pasło się stado kóz i pilnował je pan gospodarz, a drugi szedł z butelką na karmienie chyba jakiegoś maleństwa. No uroczy widok. Rzadko już spotykany.



Po drodze minęłam śliczną krowę z ciemną łata na oku. Ładnie jej tam było w trawie :) Później krótki postój na krzyżówce i zjaaaaaaaazd najszybszy jak dotychczas w mej historii rowerowej. Zagalopowaliśmy się zbytnio i musieliśmy podjechać z powrotem by zahaczyć o zamek Niesytno w Płoninie. Brama była zamknięta, więc wejścia nie było. Zrobiło się małe czary mary iiiii... oczami wyobraźni widzieliśmy co też się tam dzieje :) Ktoś wykupił ten teren i trwają prace nad doprowadzeniem tego miejsca do użyteczności. Oj dużo mają pracy i jeszcze trochę wody popłynie zanim zrobią z tym porządek.



Droga, która pojechaliśmy po wizycie w zamku, nie należała oczywiście do tych prostych. Po przejechaniu kilkuset metrów asfaltem zaczęła się ostra jazda pod górkę. Zdaje się, że trzy osoby dojechały bez zsiadania z roweru, jednak cała reszta podprowadzała kawałkami lub niemal całą "podgórkę". Fajnie, że zwykle po takim podjeździe jest nagroda w postaci zjazdu. Czasem mniejszego niż się człowiek spodziewa, a bywa iż wcale go nie ma, ale tym razem był i każdy miał radochę, nawet jeśli niektórzy jechali bardzo ostrożnie.  Dojechaliśmy do Mysłowa, a potem znów dłuuuuuuugim , pięknym zjazdem do samej Lipy. Tam zabawiliśmy dłuższą chwilę. Rozłożyliśmy się pod sklepem na jedzonko. Powodzenie miała kiełba z beczki, paluszki i oranżada i jakieś inne drobiazgi słodkie i mniej słodkie :)



Ledwo ruszyliśmy musieliśmy stanąć (tym razem pod drugim sklepem - naprzeciwko), bo złapano kapcia - "lipa, panie"; ale później już bezawaryjnie jechaliśmy dalej. Gdzieś było pod górę, a potem zjazd. Trochę zasapki i trochę wytchnienia.
 Na mijaną "Czartowską Skałę" nie jechaliśmy. Pokręciliśmy dalej na Pomocne, nawet brama weselna była po drodze, a ślub trwał jeszcze w kościele gdy przejeżdżaliśmy obok.



We wsi było mocno pod górę i znów siódme poty z nas wyłaziły. Zrobiłam sobie przerwę  na cykanie zdjęć i w międzyczasie odpoczęłam chwilę. W Stanisławowie podjechaliśmy pod ruiny dawnej radiostacji, znów było pod górę, więc i tam zrobiliśmy kilka minut przerwy. Ale stamtąd mieliśmy super-świeżą-wypierdowo-bombową drogę do Leszczyny (bliżej wsi droga asfaltowa się kończy(ła), więc trzeba uważać).


Pod sklepem zaskoczył nas baca :P Poprawił nam humory na dalszą część dnia i miło go będziemy wspominać. Pozostało nam później tylko "Ciche Szczęście", które na pewno było ciche, ale jednak mocno niedopracowane. Może gdy są organizowane imprezy, to wygląda to inaczej, bo miejsce ma potencjał, ale wtedy, gdy my tam byliśmy, to nas nie zachwyciło, choć pierogi z kapustą i grzybami były ok, nie ma to tamto :)


Po obiedzie zdecydowaliśmy, że lecimy na Legnicę, a nie na Złotoryję i z pełnymi brzuchami potoczyliśmy się na Sichów (gdzie słysząc śpiew w kościele, wpadłam na pięć sekund, by sprawdzić co się dzieje i się okazało, że tam nabożeństwo czerwcowe w pięknej oprawie ze śpiewem pełną piersią :) Ładnie.


Zostało nam jeszcze parę kilosów i najbardziej męczący był podjazd w Winnicy, po kocich łbach w dodatku , więc ciut trudniej. Przyjemnie przy Kaczawie i przez park dojechaliśmy do centrum i na stację i tam po niedługiej chwili się rozstaliśmy, gdyż ponieważ zostałam w Legnicy umówiwszy się wcześniej ze znajomymi na małe co nieco. Czekając na Anię i Mariusza zjadłam dobre lody w cukiernio-restauracji włoskiej Don Giovanni.  Później zrobiliśmy sobie kolację w parku, ale że do bułeczek z pysznym serkiem pomidorowym z chili, oraz delikatnym chrzanowym wzięliśmy do picia miodowe, to przydybała nas policja. Na szczęście skończyło się na upomnieniu, a na kanapki panowie nie reflektowali.


Do chaty zjechałam padnięta i znów w poniedziałek w pracy łeb mi leciał na biurko. Że też w łykend człowiekowi tak trudno odpocząć...

p.s De Press dla wszystkich, którym "baca" zrobił dobrze :)