poniedziałek, 15 grudnia 2014

Czapki dla ZuZu :)



Tak od czapy zrobiłam dwie czapy.
A raczej czapeczki na jesienne juz chłody.
 We wrześniu szyłam, jeszcze kasztany zbierałyśmy na spacerze. 
Jedna z dzianiny, z której wcześniej szyłam bluzkę kimono dla Przyjaciółki, a jedna z szarej i miłej dzianinki, którą przyozdobiłam dla złamania szarosci różową tasiemką; choć sama szarość też ładna. 



i tak na dobry wieczór lub dobry dzień :)

czwartek, 11 grudnia 2014

Mała czarna na cito :)





Znów zaszła potrzeba by zrobić małą czarną, bo taka na wszelkie okazje w sam raz, a stara się już wysłużyła. Był to ostatni dzień odwiedzin przyjaciółki i jedyny, w którym mogłam się za nią (znaczy za kieckę) zabrać. Nie wyrobiłam na 16 godzinę i nocny rajd rowerowy na orientację (Mini Nocna Masakra) odbył się beze mnie, ale tak właśnie było dobrze :) Przy maszynie ustalałam priorytety :) Wyszło klasycznie i na sportowo; w zależności od dodatków i odzieży towarzyszącej. Szyta z dzianiny, długość nad kolano.Na manekinie spięta szpilkami z tyłu, na Oryginale leży lepiej :) Ala zadowolona, ja też. Niech dobrze się nosi.




p.s. Wpis krótki, nie mam siły na więcej, dobranoc. 




a gdybyś... mogłabym... gdziekolwiek... RAzem

niedziela, 7 grudnia 2014

RoweRoMania :)



Czekaliśmy na tę wyprawę kilka miesięcy i 15 czerwca ruszyliśmy w stronę Rumunii. Było nas siedmioro, a dla piątki z nas kraj ten był ogromną niespodzianką, ponieważ jechaliśmy tam po raz pierwszy. Rok wcześniej były tam dwie osoby z naszej grupy i tak zachwyceni przyjechali, że chcieli nam pokazać ten jeszcze trochę dziki kraj. Dojechaliśmy tam w poznane już wcześniej przez Laurę i Artura miejsce. To schronisko na przełęczy PRISLOP (1519mnpm) -  Cabana Alpina, w którym gospodynią jest przeurocza kobieta, Marielena. Ze szczerym uśmiechem, sercem na dłoni i wielką serdecznością dla wszystkich, którzy odwiedzają schronisko. Mówiąca po angielsku, włosku i oczywiście rumuńsku i ucząca się polskiego J Świetnie gotuje i robi pyszną kawę. Bardzo lubi Polaków i twierdzi, że jesteśmy (przynajmniej ci, których spotkała) ludźmi kochającymi góry i którym nie przeszkadzają trudne warunki.


 W każdym razie tam na Prislopie, zrobiliśmy pierwszą bazę, aby zostawić samochody i pozwiedzać krainę. Pierwszy dzień po przyjeździe zrobiliśmy spacerowy i lajtowy, nasycając się widokiem wszechobecnych gór, bo gdzie by nie spojrzeć tam piękne pasma Karpat ciągnace się po horyzont. Kolejnego dnia ruszyliśmy pełni ciekawości na spotkanie z jedną z piękniejszych części Rumunii czyli Maramureszem. Zjechaliśmy do Borsy, którą trzeba minąć  szybciorem, bo to brzydkie miasto raczej, a później jechaliśmy przez urocze wsie i miasteczka tego regionu, dla którego charakterystyczne są wielkie, rzeźbione drewniane bramy ogrodzeń, strzeliste wieże również drewnianych monastyrów i przykościelne cmentarze z rzeźbionymi krzyżami. Cerkwie są już bardzo stare (często z XVIIw) i ząb czasu mocno je już ponadgryzał, i klimat surowy też ma w tym spory udział. Ich wnętrza zdobią dość proste, kolorowe malowidła przedstawiające sceny z Biblii i różnych świętych. Nadal są przepiękne i cieszą oko i duszę.





 Maramuresz w pigułce można zobaczyć w Barsanie, gdzie mieści się kompleks klasztorny. Jest tam wszystko co jest charakterystyczne dla tego regionu. Tamtejsza cerkiew z XVIII  jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wszystko jest pięknie wykonane, zadbane, z mnóstwem kwiatów, uroczą altaną na środku, która osłania studnię, z której można się napić dobrej wody.
 Dach altany ma taką konstrukcję, że wygląda jak spódnica w tańcu. W takich plisowanych, kwiecistych i mocno marszczonych  spódnicach chodzą Rumunki. Spędziliśmy tam sporo czasu, bo i pogodę mieliśmy cudną i miło nam się dreptało po kamiennych ścieżkach zaglądając w możliwie dostępne miejsca .



Podczas kręcenia mieliśmy sporo dłuuuuugich podjazdów. Wysiłek był oczywiście rekompensowany pięknem przyrody, i tak samo długimi zjazdami. Regenerowaliśmy się bardzo dobra kawą, która można kupić w Rumunii w każdym niemal sklepie spożywczym. To było cudowne, że za trzy lub cztery leje można było napić się kawy prawie wszędzie. Bardzo brakuje mi tego tu, w Polsce. Co do jedzenia, to również byliśmy zachwyceni. Szczególnie gdy  z porozumieniem słownym były problemy i po kilku „słowach - hasłach” wspomaganych gestykulacją i minami dostawaliśmy obiad składający się z dwóch dań (zupa i chleb do woli) i wodą mineralną w butelce i wszystko to za 12 leji., czyli jakby za 12 złotych. Objedliśmy się wtedy jak smoki i do tej pory miło wspominamy to miejsce, gdzie pani w milczeniu donosiła to, co miała w ofercie dnia, a panowie w innym kącie sali malowali sufit.
W Rumunii do każdej zupy dostaje się pieczywo i w sumie można się najeść tylko tym, ale mięsa mają tak dobre, że szkoda nie spróbować. Bywa bardzo często ze dodają do niektórych zup (np. ciorba taranesca) śmietanę i „żywą” paprykę chili. A ta śmietana, to taka, że palce lizać. Ja pamiętam ją jeszcze z dzieciństwa, a dziś już trudno taką dostać, chyba, że ktoś ma wtyki na wsi i może mieć taką najprawdziwsza z prawdziwych. Zatem zupa, śmietana na chleb, gryz papryki iiiii.... ostra jazda z łyżką w ręce J I tak było w wielu miejscach.



Na Maramuresz mieliśmy cztery dni, więc udało się zrobić niewielką pętelkę, bo trzeba było wracać na Prislop i ruszyć na Bukowinę. Dwie noce spaliśmy w bardzo malowniczych miejscach. Raz nad rzeką pośród wzgórz, przez które później się przedzieraliśmy, i ostatecznie gdy droga nam się skończyła, wróciliśmy potokiem na miejsce startu, mając za sobą pierwszy spływ rowerowy. Kolejną noc, po ciężkim dniu zafundowaliśmy sobie w pensjonacie w Glod, gdzie warunki, obsługa i kuchnia jest na piątkę z plusem. A ceny do tego bardzo ok. Kolejna noc też pod namiotami, nad rzeką, gdzie rano panowie z kosiarką zaczęli kosić tuż obok naszego biwaku. Ale bez pośpiechu zapakowaliśmy dobytek na rowery i ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzień zaczął się upalnie i bardziej obawiałam się poparzeń niż przemoczenia, ale jak koło południa zaczęło padać, to już tak padało kilka godzin.




 I pedałowaliśmy w tym deszczu, przemakając mimo wszystko coraz bardziej, mając do przejechania kilkadziesiąt kilometrów, z czego ostatnie 23 z Borszy na przełęcz Prislop pod górę. Trudna i mało przyjemna to była droga. Mieliśmy ochotę na przeczekanie deszczu i spanie gdzieś pod dachem, ale ostatecznie dotarliśmy około 1 w nocy na miejsce, na szczęście około 20 przestało padać i podjazd na przełęcz był w miarę znośny. Tam na górze też wszystko było mokre, my zmęczeni i niemal z błonami miedzy palcami (chyba nigdy nie byłam aż tak mokra), rozbiliśmy namioty i po posileniu czymś ciepłym poszliśmy spać. Następny dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i przyszykowanie się do dalszej drogi...




Kolejna kraina to Bukowina.
Dojechaliśmy autami do Manastirea Humorului. Tam rozlokowaliśmy się w pensjonacie Cristiana i popołudniu wybraliśmy się na przeuroczy rowerowy spacer do granic jednej z polskich wiosek - Poliana Mikuli. Rozbrajające, łagodne wzgórza, piękna soczysta zieleń traw, snopki z sianem składane w inny sposób niż u nas. Szalone płoty, ciągnące się po szczyty pagórków, oddzielające poszczególne działki. Szalone ze względu na swoją nierówność, zbijane z jakby przypadkowych sztachet. Wszechobecne owce, krowy i konie, których oczywiście nie brakowało też w Maramureszu. Do tego śpiew ptaków i coś, czego mam nadzieję nie zapomnę, bo aż wierzyć mi się nie chciało czy to na pewno to, co wydaję mi się że słyszę, a mianowicie jakiś grajek - pastuszek na fujarce grał piękną melodię, która delikatnie rozchodziła się w powietrzu umilając czas i jemu i tym, którzy przypadkiem gdzieś się w nią wsłuchali. Cudne przeżycie.
Po drodze spotkałyśmy i zagadałyśmy pana Łukasza, Polaka, który  mieszka tam  z żoną  i po krótkiej rozmowie, umówiliśmy się na wieczorny uduj mleka.



W drodze powrotnej z krótkiej wycieczki poszłyśmy we trzy tylko po mleko i przegadaliśmy chyba ze dwie godziny, śmiejąc się i prawie płacząc ze wzruszenia. Dostałyśmy dwie wielkie butelki mleka prosto od krowy, było pyszne i jeszcze ciepłe J Uwielbiałam takie gdy babcia jeszcze miała swoja Mućkę. 
To było dobre spotkanie. Dla mnie był to  najpiękniejszy dzień na Bukowinie. Następnego dnia wsiedliśmy na nasze rumaki i ruszyliśmy zwiedzać bukowińskie monastyry, które są zdobione jak żadne inne, pełne kolorów i historii biblijnych widzianych oczami artystów. Niemal nie ma gołych ścian, bo wszystko jest zamalowane; tak aby każdy miał dostęp do tego co zapisane w Biblii i w żywotach świętych. Byliśmy też w dwóch monastyrach obronnych, które już nie są zdobione freskami z zewnątrz, za to maja piękną ornamentykę. W Dragomirna trafiliśmy na wieczorne nabożeństwo, na które siostry  „wołają” wiernych z wieży stukając rytmicznie w deskę, a dźwięk rozchodzi się po okolicy.  To, plus śpiewy sakralne, atmosfera na dziedzińcu i ciepły wieczór sprawiają nam wiele radości i wprawiają w zadumę...



Śpimy blisko monastyru, a rano po śniadaniu, już gotowych do drogi zatrzymuje deszcz i zasiadamy przymusowo na jakieś trzy godziny pod knajpką, dostając deszczowej głupawki i odstawiając tańce w workach na śmieci i pelerynach. W końcu ruszamy w dalszą drogę, trafiając przy okazji na gonitwę kilku mężczyzn za świnią, która bojąc się pewnie że zostanie zarżnięta uciekła spod noża, lecz ci, nie dając za wygraną gonili ją przez wieś z nożami, a ona tak przeraźliwie kwiczała że zmieniliśmy kierunek jazdy, by na to wszystko nie patrzeć i jak najmniej słyszeć. Po drodze, wstąpiliśmy do małej cerkiewki w Patrauti, piękna perełka wśród monastyrów Bukowiny. Przez to, że nie jest wielka, można się przyjrzeć malowidłom, które zostały odrestaurowane i jeden mały kawałek ściany przy wejściu do prezbiterium został czarny, by pokazać jak przed odnawianiem wyglądało całe wnętrze, osmolone od dymu świec.  Jak się przyjedzie, a drzwi są zamknięte, to warto trochę poczekać i się pokręcić, bo za chwilę zjawia się kobieta, która ma klucz i otwiera kościół opowiadając nieco historii, a ciekawostką jest to, że jest do kupienia album, wydany w języku polskim. Pod wieczór dotarliśmy do Suczevicy, by tam zobaczyć kolejny z obronnych monastyrów. Jeden z ostatnich malowanych. Mury obronne z basztami robią ogromne wrażenie i dopiero pisząc tę relację przeczytałam, że monastyry pełniły funkcje obronne ze względu na to, iż Turcy zabronili budować zamki.
 Po krótkiej wizycie w Suczevicie, mieliśmy już niby niedaleko do „domu”, ale szlak rowerowy, którym jechaliśmy został wyrwany przez potok i nie było szansy na przejechanie, musieliśmy zatem wracać okrężną drogą... nocą... do tego dwie złapane gumy i całodniowe zmęczenie dało nam do wiwatu. Osobiście byłam padnięta jak pies pluto. Dotarliśmy na miejsce o świcie. Kolega, który nie jechał z nami w Bukowinę przywitał nas pysznym spagetti. Potem wypiliśmy nasze ulubione wino w Rumunii – Zestrea – Pinot Noir i poszliśmy rankiem na zasłużony sen. 


Przez cały czas gdy się pakowaliśmy deszcz lał jak z cebra. Robiliśmy specjalne konstrukcje z plandek, aby wszystko było jak najbardziej suche. Dobrze, że mieliśmy do dyspozycji altankę w ogrodzie, gdzie mogliśmy rzucić wszystkie manele. Dużo czasu nam zajęło pakowanie i dużo zdrowego humoru nam przy tym towarzyszyło J Wyjechaliśmy w deszczu późnym popołudniem. Nocowaliśmy gdzieś na trasie w jakimś zajeździe dla „tirów”. Nadal padało. Kolejnego dnia dojechaliśmy blisko  „transalpiny”, przed miasteczkiem Sebes , do nomen -  omen, bazy turystycznej Aureliano. Na szczęście w tym rejonie już nie padało, także przyszykowaliśmy rowery i po miłym wieczorze i suchej nocy ruszyliśmy rankiem na przełęcz  Urdele. To było nasze główne wyzwanie wyjazdu. Wjechać na wysokość 2145mnpm.



 Dla wszystkich była to droga nieznana. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Myśleliśmy, że będzie 100 km podjazdu, a tutaj był moment, że mieliśmy przecudny zjazd około 6 km, ale trzeba było później odrobić tę straconą wysokość. Widoki mieliśmy przepiękne, spokój i cisza natury przeplatała się z szumem opon na asfalcie i szutrach. Krowy, owce, osiołki i psy dopełniały tej scenerii. Do tego mili ludzie, dobra restauracja po drodze. Pyszne swojskie wino, które wtargałam na sama górę i zwiozłam do tego samego miejsca gdzie je zakupiłam (Obarsia Lotrului), bo tam wróciliśmy na nocny camping. Spać na przełęczy nie można, a poza tym było bardzo zimno, wilgotno i wietrznie, wiec też nam się to nie uśmiechało.



 W każdym razie szczęśliwie dojechaliśmy na przełęcz. Część z nas była nieco przed zachodem słońca, inni zaraz po. Każdy jechał swoim tempem, a do tego jeszcze zdjęcia, których nacykałam całe mnóstwo. Ubraliśmy się szybko w pamiątkowe koszulki, zrobiliśmy w nich foto i po przebraniu się w cieplejsze rzeczy zebraliśmy się aby zjechać na camping do hobbitonu. Tak nazwaliśmy takie małe domeczki pod którymi rozbiliśmy namioty. Kolejny dzień mieliśmy na dojazd do bazy Aureliano. Znów nasycaliśmy się pięknymi widokami, pysznym jedzonkiem, żartami, rozmowami i oczywiście jazdą na dwóch kółkach, która dla wszystkich nas jest super pasją. W Sebes zrobiliśmy zakupy na ostatnią ucztę po rumuńsku; czyli chleb (wielkie okrągłe, ciężkie bochny), śmietanę, papryczki i inne jakieś dobroci. Po przyjeździe na miejsce zjedliśmy pyszną kolację przy winie, świętując zdobycie transalpiny, a następnego dnia wracaliśmy już do domu, do Polski.


 Nie jestem w stanie opisać wszystkiego co się działo, widziało i czuło. Nie jest to nawet do końca wskazane, bo miło jest odkrywać po swojemu nowe miejsca, doświadczać niespodziewanego miłego i niemiłego.  W każdym razie Rumunia jest pięknym krajem, który warto odwiedzić. Jeszcze żyjącym w dużej mierze z rolnictwa. Przypomina dawne czasy w Polsce, więc dla niektórych z nas była to trochę podróż sentymentalna. Polecam każdemu, kto jeszcze nie był i ma możliwości by tam pojechać.
Zresztą wszędzie warto. Świat jest przecież taki piękny, szczególnie gdy zwiedza się go na dwóch kółkach J

 p.s Dzięki wielkie Ekipie RB - uściski :)

                                                                                                    Z pozdrowieniami - Aurelia