środa, 4 września 2013

Na rybkę pod Ślężę :)



 

Znalazłam trochę czasu, więc sklecę wpis, który powinien był pojawić się daaawno, bo wypad tandemowy był 15 lipca. Tak też będzie z następnymi i o lecie będę pisać w zimie. Miłe to będą wspomnienia :)



Spotkaliśmy się w kilkanaście osób na stacji kolejowej w Mietkowie. Stamtąd gęsiego /prawie/ pojechaliśmy na Zalew Mietkowski i górą jechaliśmy w stronę Chwałowa. Pogoda nam dopisała, wszędzie chmurostwory, pola zbóż i traw, a wiatr był na tyle duży, że kitesurfingowcy mieli dobrą zabawę w wodzie. Po drodze było dużo śmiechu, szczególnie jak trzeba było jechać pod górkę, lub jak ktoś ledwie się ustrzegł wpadnięcia w kałużę, a było ich na jednej z dróg niemało.



Po kilkunastu kilometrach wpadliśmy do tawerny w Sobótce Zachodniej i tam zamówiliśmy sobie tytułową rybkę. Była baaardzo dobra i osobiście opędzlowałam ją do cna zostawiając szkielecik.
Po żarełku i napojach ruszyliśmy w stronę Przełęczy Tąpadła i tam mieliśmy kolejny dłuższy przystanek. Zasłużony, bo nakręciliśmy się jadąc pod górkę. Za to później czekał nas dłuuuuuuuuuugi, pięęęęęęęękny zjazd do Sulistrowiczek i gdyby nie śmierdzący, autobus, to nic by nam nie przeszkodziło jechać dalej, ale nie wszyscy mieli okazję się z nim spotkać, bo jechaliśmy w większych odstępach.



Przez to, że tak właśnie było /odstepowo/,to później wjechaliśmy do lasu, do którego ci pierwsi nie pojechali, a my byliśmy chwilę w kropce, bo nie wiedzieliśmy gdzie jechać dalej. Dobrze że są telemobilki, bo się szybciorem odnaleźliśmy :) Alleluja!


Wracając wskoczyliśmy jeszcze na lody,ciastka i chleb do cukierni w Rogowie Sobóckim, gdzie chwilę zabawiliśmy. A później, przez wioseczki, polne dróżki wracaliśmy na kątecką bazę. Wspomnę, że dzień cały woziłam ze sobą rakiety do badmintona,z nadzieją na kometkę, a cały dzień wiało; dopiero wieczorem po przyjeździe zrobiło się ładnie i mogłyśmy z Laurą popykać trochę. Tak naprawdę dopiero wtedy się zmęczyłam. Kilka godzin kręcenia nie zmęczy tak jak pół godziny grania w "palety". Fajny to był dzionek :) Dzięki Wszystkim :)


z pozdrowieniami - auri:)


piątek, 9 sierpnia 2013

Bobrowanie nad Bobrem... :)


Taaaak, wypad miał miejsce równy miesiąc temu, ale jakoś tak się układało, albo się nie układało, że zmobilizowałam się dopiero dziś z wieczora i pewnym jest, że nie uda się skończyć za jednym zamachem.

Ogólnie był to zaległy wyjazd, więc ja też zaległa z wpisem. Allle, do rzeczy. Wybrała się nas duuuuża grupa, chyba ze 20 osób, a to całkiem sporo, tym bardziej, ze do Jeleniej Góry trzeba się dostać pociągiem, a to proste nie jest, biorąc pod uwagę, że nie tylko my byliśmy z rowerami.


Kręcenie zaczęliśmy spod dworca w Jelonce. Gdzieś bokami /niestety nie zahaczając rynku/ pojechaliśmy pod Perłę Zachodu. Szlak jest bardzo przyjemny, leśny, pod górkę :) Tam w restauracji mieliśmy pierwszy przystanek na małe co nie co, a później faaajny zjazd aż pod Wieżę Książęcą (znaną jako wieża rycerska) w Siedlęcinie. Później nas Artur wyprowadził w pole i trasą pszeniczną /jeszcze była zielona, a teraz już prawie po żniwach/ jechaliśmy i prowadziliśmy rowery, bo ścieżka nie była łatwa.



 W takiej dość dużej grupie są osóbki, które jadą na wydrę i szaleńczo gonią do przodu nie patrząc na błoto i są tacy, którzy ostrożniej, wolniej ale do przodu :) Przedarliśmy się przez pola i łąki i później szuterkiem dojechaliśmy do zapory Wrzeszczyn. Później nie mieliśmy łatwiej. Nie zawsze oczywiście jedziemy typowym szlakiem rowerowym, bywa... a bywa dość często, że jedziemy tak zwanym szlakiem turystycznym, który może być rowerowy, ale  nie musi i bardziej jest szlakiem pieszym, albo bardziej wymagającym rowerowym; gdzie czasem rower trzeba przenieść przez strumyk, poprowadzić, bo jechać trudno, straszno lub się nie da.



Hardkory oczywiście jadą przez wszystko, czasem się pozastanawiają lub przejdą kawałek pieszynką :) hehe Rozwlekliśmy się na tym szlaku jak stąd do tamtąd. było mokro i błotniście, czasem po kamulcach. Na ostatnich czekaliśmy dobre pół godziny, a w międzyczasie przejechało koło nas kilku motocrossowców. Narobili szumu i zasmrodzili benzyną nasze tymczasowe kilkadziesiąt metrów kwadratowych. 


Gdy już wszyscy przeprawili się przez błotko, ruszyliśmy pod górkę, która też do łatwych nie należała i momentami rowery stawały dęba i trzeba było prowadzić. Każdy podjazd jednak, gdy po nim jest z górki dziwnie przestaje mieć znaczenie. Chyba że przy zjeździe po nierównej nawierzchni też się człowiek zmęczy mocno. W każdym razie do Pokrzywnika mieliśmy z górki i trochę nas wytelepało po kamykach, że mnie aż ręce swędziały. Dojechaliśmy ładnie do Zapory w Pilchowicach , która jest jednym z piękniejszych miejsc w okolicy, a jeszcze jak błękit nieba z chmurkami odbija się w jeziorze to jest bajka.



Niestety trafiło się, że w tym samym czasie był zjazd motocyklistów i miejsca w barku nie było, by coś przekąsić i się napić, więc po rzuceniu okiem na prawo i lewo popedałowaliśmy w stronę Wlenia. Tam zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę w Pałacu, gdzie pan Sławek zaprosił nas na pokoje i opowiadał o historii pałacu i ludzi tam mieszkających, szczególnie Dorotki. O niej i nie tylko możecie przeczytać więcej TU . 
Słyszałam, że w tym pałacu straszy, o czym informuje zabawny znak przed pałacem, ale warto się chyba samemu przekonać, bo teraz jest tam pensjonat. Ładnie wszystko odrestaurowane, część nadal się robi, bo wymaga to zapewne ogromnych nakładów finansowych i ogromnej pracy. 



Gdy czas nas już mocno pogonił, pojechaliśmy do centrum  na jakieś szamanie, bo już głodni byliśmy. A jak zjedliśmy to z pełnymi brzuchami /co nie jest najlepszym pomysłem / ruszyliśmy dalej w drogę i była to droga pod górkę :) Wioska, do której podjeżdżaliśmy nazywa się Górczyca, więc sama nazwa wskazuje, że kręciliśmy pod górę, gdzie w upale padaliśmy, bo to nie lada wysiłek, a zaznaczyć muszę, że tempo dla niektórych było szybkie, a grupa duża, więc i kondycyjnie zróżnicowana, zatem rozciągnęło nas w kilometry. 



 Minęliśmy wieś Sobota / nomen omen w sobotę był wypad / i omijając Lwówek dla pewności, że zdążymy na pociąg, po małym przystanku na stacji benzynowej ruszyliśmy mniej uczęszczaną drogą do Bolesławca. Zrobiliśmy jeszcze małą nasiadówkę nad Boberkiem / chyba w Kraszowicach / gdzie obmyliśmy brudne  nogasy. Strasznie tam szumiało, ale zachód słonka był przyjemny.


 Później ino myk do Bolca, pokręciliśmy się po mieście jedni tu, drudzy tam i zadowoleni z dobrze przeżytego dnia, dobrze zmęczeni wróciliśmy ciapągiem do Wrocka.


A piosnka do miłego posłuchania dla Was jest TU bo zwyczajnie nie chciało jej znaleźć i wkleić z tubki.

Pozdrawiam - auri :)

czwartek, 11 lipca 2013

Niespodzianka Kaczawska... :)


To miał być wypad w zupełnie inną stronę, zupełnie innym szlakiem, lecz ostatnie opady deszczu tak wszystko rozmiękczyły i podlały, że plan ostatecznie się zmienił i zamiast dobrze przy Bobrze pomykać, to pomknęliśmy w kaczawskie pagórki.


Startowaliśmy w Marciszowie. Zaczęło się miło i lajtowo. Pogoda była przecudna, bardzo fotogeniczna. Znów dominował błękit nieba z chmurostworami, zieleń leśno-zbożowa i łąki ukwiecone ślicznie. Mijaliśmy jakąś rzeczkę niewielką. Z mapy wynika, że nazywa się Bobrek (ale to nic pewnego, bo kreśliłam trasę po wyjeździe i może być to rzeczka Kręta) i było widać jak wysoko była woda (jeszcze kilka dni wcześniej). Nie pojeździlibyśmy wtedy, chyba że bylibyśmy na łódkorowerach. Widok okolicznych pagórków był superowy, do tego jeszcze łąki ukwiecone i ulubione błękitne niebo z chmurkami. Ech, fajowo :)


 Podjazdy zaczęły się dość szybko. pierwszy z nich był już w Pastewniku, a tam jakby się czas zatrzymał. Gospodarstwo, które mijaliśmy zaskoczyło nas widokiem piękneeeeego pawia, którego ogon w pełnej okazałości z demonstracyjnym łopotem, trzepotem, szelestem widziałam po raz pierwszy. Kolory przecudne.  Król podwórka. Normalnie bajka :) Były tez kury i inna menażeria. Po drugiej stronie, przy jeziorku pasło się stado kóz i pilnował je pan gospodarz, a drugi szedł z butelką na karmienie chyba jakiegoś maleństwa. No uroczy widok. Rzadko już spotykany.



Po drodze minęłam śliczną krowę z ciemną łata na oku. Ładnie jej tam było w trawie :) Później krótki postój na krzyżówce i zjaaaaaaaazd najszybszy jak dotychczas w mej historii rowerowej. Zagalopowaliśmy się zbytnio i musieliśmy podjechać z powrotem by zahaczyć o zamek Niesytno w Płoninie. Brama była zamknięta, więc wejścia nie było. Zrobiło się małe czary mary iiiii... oczami wyobraźni widzieliśmy co też się tam dzieje :) Ktoś wykupił ten teren i trwają prace nad doprowadzeniem tego miejsca do użyteczności. Oj dużo mają pracy i jeszcze trochę wody popłynie zanim zrobią z tym porządek.



Droga, która pojechaliśmy po wizycie w zamku, nie należała oczywiście do tych prostych. Po przejechaniu kilkuset metrów asfaltem zaczęła się ostra jazda pod górkę. Zdaje się, że trzy osoby dojechały bez zsiadania z roweru, jednak cała reszta podprowadzała kawałkami lub niemal całą "podgórkę". Fajnie, że zwykle po takim podjeździe jest nagroda w postaci zjazdu. Czasem mniejszego niż się człowiek spodziewa, a bywa iż wcale go nie ma, ale tym razem był i każdy miał radochę, nawet jeśli niektórzy jechali bardzo ostrożnie.  Dojechaliśmy do Mysłowa, a potem znów dłuuuuuuugim , pięknym zjazdem do samej Lipy. Tam zabawiliśmy dłuższą chwilę. Rozłożyliśmy się pod sklepem na jedzonko. Powodzenie miała kiełba z beczki, paluszki i oranżada i jakieś inne drobiazgi słodkie i mniej słodkie :)



Ledwo ruszyliśmy musieliśmy stanąć (tym razem pod drugim sklepem - naprzeciwko), bo złapano kapcia - "lipa, panie"; ale później już bezawaryjnie jechaliśmy dalej. Gdzieś było pod górę, a potem zjazd. Trochę zasapki i trochę wytchnienia.
 Na mijaną "Czartowską Skałę" nie jechaliśmy. Pokręciliśmy dalej na Pomocne, nawet brama weselna była po drodze, a ślub trwał jeszcze w kościele gdy przejeżdżaliśmy obok.



We wsi było mocno pod górę i znów siódme poty z nas wyłaziły. Zrobiłam sobie przerwę  na cykanie zdjęć i w międzyczasie odpoczęłam chwilę. W Stanisławowie podjechaliśmy pod ruiny dawnej radiostacji, znów było pod górę, więc i tam zrobiliśmy kilka minut przerwy. Ale stamtąd mieliśmy super-świeżą-wypierdowo-bombową drogę do Leszczyny (bliżej wsi droga asfaltowa się kończy(ła), więc trzeba uważać).


Pod sklepem zaskoczył nas baca :P Poprawił nam humory na dalszą część dnia i miło go będziemy wspominać. Pozostało nam później tylko "Ciche Szczęście", które na pewno było ciche, ale jednak mocno niedopracowane. Może gdy są organizowane imprezy, to wygląda to inaczej, bo miejsce ma potencjał, ale wtedy, gdy my tam byliśmy, to nas nie zachwyciło, choć pierogi z kapustą i grzybami były ok, nie ma to tamto :)


Po obiedzie zdecydowaliśmy, że lecimy na Legnicę, a nie na Złotoryję i z pełnymi brzuchami potoczyliśmy się na Sichów (gdzie słysząc śpiew w kościele, wpadłam na pięć sekund, by sprawdzić co się dzieje i się okazało, że tam nabożeństwo czerwcowe w pięknej oprawie ze śpiewem pełną piersią :) Ładnie.


Zostało nam jeszcze parę kilosów i najbardziej męczący był podjazd w Winnicy, po kocich łbach w dodatku , więc ciut trudniej. Przyjemnie przy Kaczawie i przez park dojechaliśmy do centrum i na stację i tam po niedługiej chwili się rozstaliśmy, gdyż ponieważ zostałam w Legnicy umówiwszy się wcześniej ze znajomymi na małe co nieco. Czekając na Anię i Mariusza zjadłam dobre lody w cukiernio-restauracji włoskiej Don Giovanni.  Później zrobiliśmy sobie kolację w parku, ale że do bułeczek z pysznym serkiem pomidorowym z chili, oraz delikatnym chrzanowym wzięliśmy do picia miodowe, to przydybała nas policja. Na szczęście skończyło się na upomnieniu, a na kanapki panowie nie reflektowali.


Do chaty zjechałam padnięta i znów w poniedziałek w pracy łeb mi leciał na biurko. Że też w łykend człowiekowi tak trudno odpocząć...

p.s De Press dla wszystkich, którym "baca" zrobił dobrze :)


niedziela, 23 czerwca 2013

Pogromcy Gromnika... :)



Z początkiem czerwca wybraliśmy się na kręcenie na Przedgórzu Sudeckim zahaczając na koniec dnia o Gromnik. Wystartowaliśmy z Kamieńca Ząbkowickiego, wcześniej dojeżdżając do niego pociągiem. Najsampierw podjechaliśmy do zamku, który na górce malej jest, ale cały ogrodzony i nawet na schody wejść nie można. Może dlatego, że jest już dostępny dla zwiedzających i włodarze ograniczyli dostęp do murów zamkowych; ale w związku z tym, że spodobał mi się kościół poniżej, to zatrzymałam się tam i pogadałam z panem, który powiedział, że kościół w remoncie i wejść nie można, poza tym nic tam nie ma, prócz murów i rusztowań.


 Bilet do zamku kosztuje 25 zeta (swoją drogą trochę dużo, bo chętnych na zwiedzanie nie było, później wyczytałam że niewiele jest do zwiedzania i grupa musie się uzbierać kilkunastoosobowa żeby przewodnik poprowadził po komnatach - czekanie zniechęca i cena też). Część osób (dziewczyn samych) poszła połazić chwilę po parku zamkowym a my pod  drzewami poczekaliśmy zajadając czekoladki i cykając fotki :) Przez "cystersów" tylko przejechaliśmy, nie zatrzymując się prawie wcale. Zerknęłam tylko  na chwilę do otwartego kościoła, a raczej jego przedsionka, bo reszta za kratami oczywiście.


Później zrobiliśmy rundkę dookoła całego wzgórza (bardzo przyjemną zresztą) i wróciliśmy na start czyli pod stację w Ząbkowicach,  z której ruszyliśmy już w drugą stronę na właściwą trasę, ale wcześniej chwilę posiedzieliśmy, bo prezes złapał gumę i trzeba było wymienić :) Wykorzystaliśmy ten czas na jedzonko, przebieranie i małe zakupy.


Jak to zwykle bywa, trasy są wybierane raczej boczne i mało ujeżdżane przez auta, dlatego też szefo pokierował nas na polniaki, a tam niespodzianki, bo ciężko było przejechać normalnie i albo jechaliśmy polem błotnistym, albo w kałużach, albo pomiędzy. Normalnie moc atrakcji :) Nie znoszę kałuż na całą drogę, a tym bardziej błota po kostki, mój rower tez tego nie lubi, bo później skrzypi na mnie łańcuchem (tydzień wcześniej sama się wpakowałam w taką trasę gdzie klęłam sama na siebie, ale jechałam dalej, mając nadzieje ze zaraz się skończy komarowe tango i wodny rower).

(foto: Ryszard)
Miałam fuksa, że się nie skąpałam w którejś z kałuż, bo miałabym pewnie dyskomfort jazdy tak jak "Królik", który raz jedną raz drugą nogą pacnął w błoto. Jednak jest w jeździe z grupą coś takiego, że nawet droga, która normalnie sprawia problem wydaje się mniej kłopotliwa, bo wszyscy dzielą to samo, a jedni dopingują drugich. Ale jazda :D  hehe. Laura była zadowolona :)



Później już lajtowo, asfaltowo, mijając przydrożne, ładne, stare krzyże i mając zieloność i błękit z bielą nad sobą, jadąc trochę pod górkę, zrobiliśmy sobie przyjemny, podeszczowy postój na skraju lasu, zajadając i popijając co kto miał dobrego :)


Gdy zjechaliśmy z górki i podążaliśmy dalej; jechaliśmy drogą, której pobocza, a raczej rowy były tak ukwiecone, że chyba takich nie widziałam. Normalnie bajka. To gdzieś niedaleko Srebrnej Góry było, bo później pod Srebrną Górą właśnie odbiliśmy na drogę, która jest w miejscu gdzie wcześniej biegła kolej. Bardzo przyjemnie się nią jechało. Szutrówka, szeroka jak autostrada dla rowerów. Tam padła mi bateryja i na tym skończyło się moje pstrykanie, a kawał drogi jeszcze był przed nami.


W Kozińcu zatrzymaliśmy się pod sklepem na małe co nieco. Zmarudziliśmy chyba z godzinkę na napojach, lodach i słodkościach i pognaliśmy przed siebie dalej. W Sieroszowie zahaczyliśmy o letni pałac opatów, który jest już jedną wielka ruiną, a tu zerknąć można na foty zewnętrzno-wewnętrzne zrobione prze innych eksploratorów lubujących się w ruinach i zapomnianych miejscach CYK.


Później mieliśmy pięęęękną traskę przez muszkowicki las bukowy. Ptaki śpiewały cudnie, było cały czas z górki, a ja po małym postoju pojechałam pierwsza i delektowałam się indywidualnie pięknymi okolicznościami przyrody :)  Za chwil parę byliśmy już w Henrykowie i po małym rekonesansie dawnego opactwa cystersów zasiedliśmy w przyklasztornej pizzerii "Anna" na obiedzie. Słonko mocno grzało więc pod parasolami mogliśmy trochę odpocząć. Przyszedł do nas kotek mały, który nie gardził gyrosem w sosie i bez sosu.




Zebraliśmy się po żarciu do dalszej jazdy, bo przed nami jeszcze wyzwanie oGromne i to na koniec dnia, a nie na jego początek, więc nie byliśmy pierwszych sił, choć posileni.
Przejechaliśmy parkiem klasztornym w stronę stacji Henryków, potem na Witostowice i dalej na Dobroszów, pod górkę i pod górkę.


 Tam przy wiatraku starym, zniszczonym zrobiliśmy postój legając częściowo na trawie i czekając na zaginionych w akcji podjazdowej. później mieliśmy jeszcze podjazd, a potem dalej w górę, bo przecież celem naszym był Gromnik (393mnpm) klik. Na szczycie posiedzieliśmy z pół godziny, komarów była cała fura, więc trzeba było się opędzać robiąc wygibasy. Droga z Gromnika czerwonym szlakiem pieszym była baaaaaardzo atrakcyjna. Błoto "po kostki" na całej szerokości drogi. Dobrze, że z górki, bo jakoś rower niemal sam się toczył, tylko równowagę trzeba było trzymać mocno żeby się nie ślizgać.


Częściowo lazłam z boku szlaku i w paprocie wlazłam po pas, a potem rów jakiś mnie wyprowadził znów na nieciekawy szlak błotny. Wszystko to wina wcześniejszych opadów, a w lesie wszystko schnie wolniej. W mordę misia, to była przeprawa. Gdyby mnie Rad wprowadził w takie "maliny" to rzucałabym gromami, teraz chyba bym była łagodniejsza, choć kto wie co by było, gdybym wylądowała w tej brei. Sama nie wiem. Pewnie byłabym zła, no ale co z tego; "pies szczeka , karawana idzie dalej".


Wyjechaliśmy wreszcie z kąpieli błotnych na trawiaste polne drogi, prując z górki na Strzelin, bo pociąg za chwilę a my jeszcze w lesie. Szaleńcza pogoń przez miasto skończyła się 7 minut przed odjazdem pociągu, więc udało się ostatnim rzutem na taśmę. Byliśmy zmęczeni, ja po powrocie padłam jak kawka. Jedna z dziewczyn była pierwszy raz na takim wyjeździe, więc jeśli dała radę teraz, to da radę i następnym, jeśli tylko się nie zniechęciła (mówiła w pociągu, że było fajnie, więc może złapała rowerowego bakcyla). Stwierdziłam po wszystkim, że ja i rower mój był brudniejszy po wcześniejszym wypadzie do Jelcza Laskowic niż teraz i od tamtej pory myłam tylko łańcuch, więc bez tragedii.

A tu piosnka śliczna i wesoła, kto chce niech się nauczy i śpiewa w drodze :) bum klik klik

Fajnie było, nie po raz pierwszy zresztą, a kolejny niespodziankowy wypad był jeszcze lepszy :) ale to we w krótce.