piątek, 9 sierpnia 2013

Bobrowanie nad Bobrem... :)


Taaaak, wypad miał miejsce równy miesiąc temu, ale jakoś tak się układało, albo się nie układało, że zmobilizowałam się dopiero dziś z wieczora i pewnym jest, że nie uda się skończyć za jednym zamachem.

Ogólnie był to zaległy wyjazd, więc ja też zaległa z wpisem. Allle, do rzeczy. Wybrała się nas duuuuża grupa, chyba ze 20 osób, a to całkiem sporo, tym bardziej, ze do Jeleniej Góry trzeba się dostać pociągiem, a to proste nie jest, biorąc pod uwagę, że nie tylko my byliśmy z rowerami.


Kręcenie zaczęliśmy spod dworca w Jelonce. Gdzieś bokami /niestety nie zahaczając rynku/ pojechaliśmy pod Perłę Zachodu. Szlak jest bardzo przyjemny, leśny, pod górkę :) Tam w restauracji mieliśmy pierwszy przystanek na małe co nie co, a później faaajny zjazd aż pod Wieżę Książęcą (znaną jako wieża rycerska) w Siedlęcinie. Później nas Artur wyprowadził w pole i trasą pszeniczną /jeszcze była zielona, a teraz już prawie po żniwach/ jechaliśmy i prowadziliśmy rowery, bo ścieżka nie była łatwa.



 W takiej dość dużej grupie są osóbki, które jadą na wydrę i szaleńczo gonią do przodu nie patrząc na błoto i są tacy, którzy ostrożniej, wolniej ale do przodu :) Przedarliśmy się przez pola i łąki i później szuterkiem dojechaliśmy do zapory Wrzeszczyn. Później nie mieliśmy łatwiej. Nie zawsze oczywiście jedziemy typowym szlakiem rowerowym, bywa... a bywa dość często, że jedziemy tak zwanym szlakiem turystycznym, który może być rowerowy, ale  nie musi i bardziej jest szlakiem pieszym, albo bardziej wymagającym rowerowym; gdzie czasem rower trzeba przenieść przez strumyk, poprowadzić, bo jechać trudno, straszno lub się nie da.



Hardkory oczywiście jadą przez wszystko, czasem się pozastanawiają lub przejdą kawałek pieszynką :) hehe Rozwlekliśmy się na tym szlaku jak stąd do tamtąd. było mokro i błotniście, czasem po kamulcach. Na ostatnich czekaliśmy dobre pół godziny, a w międzyczasie przejechało koło nas kilku motocrossowców. Narobili szumu i zasmrodzili benzyną nasze tymczasowe kilkadziesiąt metrów kwadratowych. 


Gdy już wszyscy przeprawili się przez błotko, ruszyliśmy pod górkę, która też do łatwych nie należała i momentami rowery stawały dęba i trzeba było prowadzić. Każdy podjazd jednak, gdy po nim jest z górki dziwnie przestaje mieć znaczenie. Chyba że przy zjeździe po nierównej nawierzchni też się człowiek zmęczy mocno. W każdym razie do Pokrzywnika mieliśmy z górki i trochę nas wytelepało po kamykach, że mnie aż ręce swędziały. Dojechaliśmy ładnie do Zapory w Pilchowicach , która jest jednym z piękniejszych miejsc w okolicy, a jeszcze jak błękit nieba z chmurkami odbija się w jeziorze to jest bajka.



Niestety trafiło się, że w tym samym czasie był zjazd motocyklistów i miejsca w barku nie było, by coś przekąsić i się napić, więc po rzuceniu okiem na prawo i lewo popedałowaliśmy w stronę Wlenia. Tam zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę w Pałacu, gdzie pan Sławek zaprosił nas na pokoje i opowiadał o historii pałacu i ludzi tam mieszkających, szczególnie Dorotki. O niej i nie tylko możecie przeczytać więcej TU . 
Słyszałam, że w tym pałacu straszy, o czym informuje zabawny znak przed pałacem, ale warto się chyba samemu przekonać, bo teraz jest tam pensjonat. Ładnie wszystko odrestaurowane, część nadal się robi, bo wymaga to zapewne ogromnych nakładów finansowych i ogromnej pracy. 



Gdy czas nas już mocno pogonił, pojechaliśmy do centrum  na jakieś szamanie, bo już głodni byliśmy. A jak zjedliśmy to z pełnymi brzuchami /co nie jest najlepszym pomysłem / ruszyliśmy dalej w drogę i była to droga pod górkę :) Wioska, do której podjeżdżaliśmy nazywa się Górczyca, więc sama nazwa wskazuje, że kręciliśmy pod górę, gdzie w upale padaliśmy, bo to nie lada wysiłek, a zaznaczyć muszę, że tempo dla niektórych było szybkie, a grupa duża, więc i kondycyjnie zróżnicowana, zatem rozciągnęło nas w kilometry. 



 Minęliśmy wieś Sobota / nomen omen w sobotę był wypad / i omijając Lwówek dla pewności, że zdążymy na pociąg, po małym przystanku na stacji benzynowej ruszyliśmy mniej uczęszczaną drogą do Bolesławca. Zrobiliśmy jeszcze małą nasiadówkę nad Boberkiem / chyba w Kraszowicach / gdzie obmyliśmy brudne  nogasy. Strasznie tam szumiało, ale zachód słonka był przyjemny.


 Później ino myk do Bolca, pokręciliśmy się po mieście jedni tu, drudzy tam i zadowoleni z dobrze przeżytego dnia, dobrze zmęczeni wróciliśmy ciapągiem do Wrocka.


A piosnka do miłego posłuchania dla Was jest TU bo zwyczajnie nie chciało jej znaleźć i wkleić z tubki.

Pozdrawiam - auri :)