niedziela, 23 czerwca 2013

Pogromcy Gromnika... :)



Z początkiem czerwca wybraliśmy się na kręcenie na Przedgórzu Sudeckim zahaczając na koniec dnia o Gromnik. Wystartowaliśmy z Kamieńca Ząbkowickiego, wcześniej dojeżdżając do niego pociągiem. Najsampierw podjechaliśmy do zamku, który na górce malej jest, ale cały ogrodzony i nawet na schody wejść nie można. Może dlatego, że jest już dostępny dla zwiedzających i włodarze ograniczyli dostęp do murów zamkowych; ale w związku z tym, że spodobał mi się kościół poniżej, to zatrzymałam się tam i pogadałam z panem, który powiedział, że kościół w remoncie i wejść nie można, poza tym nic tam nie ma, prócz murów i rusztowań.


 Bilet do zamku kosztuje 25 zeta (swoją drogą trochę dużo, bo chętnych na zwiedzanie nie było, później wyczytałam że niewiele jest do zwiedzania i grupa musie się uzbierać kilkunastoosobowa żeby przewodnik poprowadził po komnatach - czekanie zniechęca i cena też). Część osób (dziewczyn samych) poszła połazić chwilę po parku zamkowym a my pod  drzewami poczekaliśmy zajadając czekoladki i cykając fotki :) Przez "cystersów" tylko przejechaliśmy, nie zatrzymując się prawie wcale. Zerknęłam tylko  na chwilę do otwartego kościoła, a raczej jego przedsionka, bo reszta za kratami oczywiście.


Później zrobiliśmy rundkę dookoła całego wzgórza (bardzo przyjemną zresztą) i wróciliśmy na start czyli pod stację w Ząbkowicach,  z której ruszyliśmy już w drugą stronę na właściwą trasę, ale wcześniej chwilę posiedzieliśmy, bo prezes złapał gumę i trzeba było wymienić :) Wykorzystaliśmy ten czas na jedzonko, przebieranie i małe zakupy.


Jak to zwykle bywa, trasy są wybierane raczej boczne i mało ujeżdżane przez auta, dlatego też szefo pokierował nas na polniaki, a tam niespodzianki, bo ciężko było przejechać normalnie i albo jechaliśmy polem błotnistym, albo w kałużach, albo pomiędzy. Normalnie moc atrakcji :) Nie znoszę kałuż na całą drogę, a tym bardziej błota po kostki, mój rower tez tego nie lubi, bo później skrzypi na mnie łańcuchem (tydzień wcześniej sama się wpakowałam w taką trasę gdzie klęłam sama na siebie, ale jechałam dalej, mając nadzieje ze zaraz się skończy komarowe tango i wodny rower).

(foto: Ryszard)
Miałam fuksa, że się nie skąpałam w którejś z kałuż, bo miałabym pewnie dyskomfort jazdy tak jak "Królik", który raz jedną raz drugą nogą pacnął w błoto. Jednak jest w jeździe z grupą coś takiego, że nawet droga, która normalnie sprawia problem wydaje się mniej kłopotliwa, bo wszyscy dzielą to samo, a jedni dopingują drugich. Ale jazda :D  hehe. Laura była zadowolona :)



Później już lajtowo, asfaltowo, mijając przydrożne, ładne, stare krzyże i mając zieloność i błękit z bielą nad sobą, jadąc trochę pod górkę, zrobiliśmy sobie przyjemny, podeszczowy postój na skraju lasu, zajadając i popijając co kto miał dobrego :)


Gdy zjechaliśmy z górki i podążaliśmy dalej; jechaliśmy drogą, której pobocza, a raczej rowy były tak ukwiecone, że chyba takich nie widziałam. Normalnie bajka. To gdzieś niedaleko Srebrnej Góry było, bo później pod Srebrną Górą właśnie odbiliśmy na drogę, która jest w miejscu gdzie wcześniej biegła kolej. Bardzo przyjemnie się nią jechało. Szutrówka, szeroka jak autostrada dla rowerów. Tam padła mi bateryja i na tym skończyło się moje pstrykanie, a kawał drogi jeszcze był przed nami.


W Kozińcu zatrzymaliśmy się pod sklepem na małe co nieco. Zmarudziliśmy chyba z godzinkę na napojach, lodach i słodkościach i pognaliśmy przed siebie dalej. W Sieroszowie zahaczyliśmy o letni pałac opatów, który jest już jedną wielka ruiną, a tu zerknąć można na foty zewnętrzno-wewnętrzne zrobione prze innych eksploratorów lubujących się w ruinach i zapomnianych miejscach CYK.


Później mieliśmy pięęęękną traskę przez muszkowicki las bukowy. Ptaki śpiewały cudnie, było cały czas z górki, a ja po małym postoju pojechałam pierwsza i delektowałam się indywidualnie pięknymi okolicznościami przyrody :)  Za chwil parę byliśmy już w Henrykowie i po małym rekonesansie dawnego opactwa cystersów zasiedliśmy w przyklasztornej pizzerii "Anna" na obiedzie. Słonko mocno grzało więc pod parasolami mogliśmy trochę odpocząć. Przyszedł do nas kotek mały, który nie gardził gyrosem w sosie i bez sosu.




Zebraliśmy się po żarciu do dalszej jazdy, bo przed nami jeszcze wyzwanie oGromne i to na koniec dnia, a nie na jego początek, więc nie byliśmy pierwszych sił, choć posileni.
Przejechaliśmy parkiem klasztornym w stronę stacji Henryków, potem na Witostowice i dalej na Dobroszów, pod górkę i pod górkę.


 Tam przy wiatraku starym, zniszczonym zrobiliśmy postój legając częściowo na trawie i czekając na zaginionych w akcji podjazdowej. później mieliśmy jeszcze podjazd, a potem dalej w górę, bo przecież celem naszym był Gromnik (393mnpm) klik. Na szczycie posiedzieliśmy z pół godziny, komarów była cała fura, więc trzeba było się opędzać robiąc wygibasy. Droga z Gromnika czerwonym szlakiem pieszym była baaaaaardzo atrakcyjna. Błoto "po kostki" na całej szerokości drogi. Dobrze, że z górki, bo jakoś rower niemal sam się toczył, tylko równowagę trzeba było trzymać mocno żeby się nie ślizgać.


Częściowo lazłam z boku szlaku i w paprocie wlazłam po pas, a potem rów jakiś mnie wyprowadził znów na nieciekawy szlak błotny. Wszystko to wina wcześniejszych opadów, a w lesie wszystko schnie wolniej. W mordę misia, to była przeprawa. Gdyby mnie Rad wprowadził w takie "maliny" to rzucałabym gromami, teraz chyba bym była łagodniejsza, choć kto wie co by było, gdybym wylądowała w tej brei. Sama nie wiem. Pewnie byłabym zła, no ale co z tego; "pies szczeka , karawana idzie dalej".


Wyjechaliśmy wreszcie z kąpieli błotnych na trawiaste polne drogi, prując z górki na Strzelin, bo pociąg za chwilę a my jeszcze w lesie. Szaleńcza pogoń przez miasto skończyła się 7 minut przed odjazdem pociągu, więc udało się ostatnim rzutem na taśmę. Byliśmy zmęczeni, ja po powrocie padłam jak kawka. Jedna z dziewczyn była pierwszy raz na takim wyjeździe, więc jeśli dała radę teraz, to da radę i następnym, jeśli tylko się nie zniechęciła (mówiła w pociągu, że było fajnie, więc może złapała rowerowego bakcyla). Stwierdziłam po wszystkim, że ja i rower mój był brudniejszy po wcześniejszym wypadzie do Jelcza Laskowic niż teraz i od tamtej pory myłam tylko łańcuch, więc bez tragedii.

A tu piosnka śliczna i wesoła, kto chce niech się nauczy i śpiewa w drodze :) bum klik klik

Fajnie było, nie po raz pierwszy zresztą, a kolejny niespodziankowy wypad był jeszcze lepszy :) ale to we w krótce.

piątek, 14 czerwca 2013

Cała byłam w rododendronach... :)


Początkowo trasa miała przebiegać zupełnie na odwrót, ale że ja nie lubię bardzo jeździć pociągami przedziałowymi (tam gdzie te wąskie korytarze) z rowerem to wolałam drogę do Strzelina pociągiem z automatycznymi drzwiami i wagonem dla tych z dużym bagażem ręcznym :) te lubię, o tak :)

Zatem wpakowaliśmy się do pociągu i ruszylim po szynach w stronę Strzelina. Tam po szybkich odwiedzinach w biedronie gdzie kupiłam pyszne paszteciki i ciastko z serkiem i brzoskwinią (u mnie w biedrze takich nie ma). Zatoczyliśmy kółko przez rynek i skierowaliśmy się w stronę Gęsińca i Białego Kościoła, bo naszym celem tym razem było Arboretum w Wojsławicach gdyż był to czas rododendrona zwanego różanecznikiem, azalią lub rondondendronem przez panów robotników od Radka.



Trochu wiało ale jechało się i tak fajnie. Co jakiś czas były małe atrakcje typu stare wyrobisko, czyli dziura w ziemi trochę większych rozmiarów, a było takich kilka. Przy jednej z nich Rad znalazł opuszczoną, mocno zniszczoną maskotkę kaczorka. Kiedyś na pewno był pięknym i milutkim przytulaskiem. Teraz natomiast był kaczorkiem po przejściach. Przejechał z nami kawałek drogi i Rad zostawił go na przystanku - może gdzieś pojedzie autobusem?


Jeszcze gdzieniegdzie były resztki kwiatu rzepakowego, więc żółtawe pola nadal przeplatały się z zielenią, ale już bardziej intensywną, mocniejszą niż jeszcze kilka tygodni temu.

Dojechaliśmy do Wojsławic, a tam jeden wielki parking samochodów. Trochę nas to przeraziło, bo myślałam, że będziemy niemal w grupach chodzić po ogrodzie, a tu zaskoczka miła, bo mimo tego że ludzi była cała masa, w dodatku na ten termin łykendowy było święto rodonendronowe czyli RODO-mania w arboretum, no i pogoda dopisała, bo nie padało i słonce wychylało się zza chmur raz po raz; to tak się wszyscy porozłazili po tych hektarach, że chodziło się miło i swobodnie.


Na każdym kroku i gdzie okiem sięgnąć były piękne, kolorowe kwiaty różaneczników. Do tego inne rośliny, których nazw oczywiście nie pamiętam, ale wszystko ładnie rozplanowane. Do tego jeziorka, fontanny, kładki, ławki, ognisko /które się paliło/ w wielkim "wigwamie", zakątki, ciekawe rzeźby, krzesełka z zabawnymi poleceniami co należałoby przy nich wykonać. A przy wejściu była galeria, a obok zaaranżowana kuchnia babci, w której mieściły się bardzo stare przedmioty domowego użytku, z których część jeszcze teraz mogłaby z powodzeniem posłużyć. Była kuźnia i baza ogrodnika i powozy i staaaary rower z drewnianym siodełkiem i cała masa starych urządzeń rolniczych. Kombajny, siewniki, pługi i... całej reszty nie pamiętam, ale fajnie zerknąć czym tam kiedyś pracowano na roli.


Łaziliśmy powolutku, wwąchiwałam się w większość kwiatów. Niektóre pachniały mniej, inne za to bardzo intensywnie i pięknie. Spodobał mi się tez czosnek ozdobny z fioletowym kwiatem i śliczne domki dla owadów.



A po ogrodowym spacerze i kawce z "szybkiej kawki" ruszyliśmy w stronę Ślęży mając przed sobą wzgórza i za sobą wzgórza. A niebo przez wiatr było tak zmienne i ciekawe, że mieliśmy niemal spektakl chmur na żywo i wszystko w krajobrazie tworzyło piękną całość. My też się w to ładnie wkomponowaliśmy. Jadąc drogami i bezdrożami. Mijając ciekawe kościoły i kaplicę w Olesznej. Dojechaliśmy do Sobótki gdzie w rynku na ławce zjedliśmy chleb z gzikiem (twaróg z rzodkiewką i szczypiorkiem połączone jogurtem lub śmietaną - to dla tych dla których nazwa gzik jest nieznaną). Pycha było i nawet jedna pani załapała się na dwa kromale i trochę z nami pogadała opowiadając nieco ze swojego życia i zwracając uwagę na ważne sprawy. Na deser była ukraińska chałwa :)


Słońce już było dość nisko, więc zebraliśmy nasze szanowne dup-ska i skierowaliśmy się w stronę Maniowa. Gdzieś po drodze się rozjechaliśmy w różne strony. Ja pognałam do rodziców z uśmiechniętymi margerytkami dla Mamy, a jak się później dowiedziałam, po dwóch tygodniach jeszcze były żywe i cieszyły oczy Mamci. Znów zjadłam dobre ciacho przy okazji i znaną już trasą przez Kąty Wrocławskie, Skałkę, Leśnicę wróciłam do Wrocka i byłam padnięta i oczywiście ledwo żywa w poniedziałek w pracy.




To był baaaaaaardzo fajny wyjazd :) Nacieszyłam oczy i nos, pośmiałam się i powzruszałam. Dobrze się zmęczyłam, a do tego robiąc zdjęcia nowym aparatem, znów miałam z tego przyjemność, bo foty wyszły naprawdę fajne :)


p.s Skowronki też pięknie śpiewały :) miłego - auri


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Rzepakowe pole... :) czyli z nurtem Strzegomki z SRB


Dzieńdobrywieczór:) Na początku proszę przypomnieć sobie melodię do "marchewkowego pola" zespołu Lady Pank i na tę nutę zaśpiewać tekst poniżej :) Można też na zakończenie jeśli kto woli.
Raz, dwa, trzy iiiiii...

Rzepakowe pole rośnie wokół nas...
Na rowerach pomykamy raz po raz...
W górze chmury, tu na dole zieleń traw...
Polne drogi i rzepaku żółty kwiat...
ref.Wszystko się może zdarzyć...
Pięknie się może darzyć... pa pa ra pa pa :)


Taaaak, to było kilka tygodni temu, jak jeszcze żółte pola tworzyły szachownicę z zielonymi i był to jeden z ładniejszych wiosennych dni.
Spotkaliśmy się na stacji PKP w Kątach Wrocławskich. Niektórzy z Wro jechali pociągiem, ja zdecydowałam się dojechać rowerem. Wypadłam z domu na ostatnią chwilę, a nawet później. Spieszyłam się aby zdążyć na czas i dobrze, że pokićkało mi się z odjazdem pociągu z Wro, bo bym musiała gonić ekipę z językiem na brodzie :)


Ruszyliśmy zgodnie z tematem wycieczki, czyli "z nurtem Strzegomki" w stronę Piotrowic, które kryją bogatą historię, czasem mało chlubną. Poczytać można tutaj - klik. Wyczytałam też, że pałac, którego już nie ma, rozebrał ktoś, kto miał tylko jedna rękę. Cóż powiedzieć? Polak potrafi?

Piotrowice na starej pocztówce... (foto:hydral)
pomnik Bismarcka

Pokręciliśmy się po starym folwarku, z którego już tylko cząstki zostały. Podjechaliśmy pod "zagadkowy" pomnik stojący prawie w lesie, który początkowo był wzniesiony na pamiątkę zakupu majątku przez Theresę von Zedlitz /1792/, a później przerobiono go na pomnik Bismarcka /1868/.  I pajechalim dalij przed siebie. Po drodze spadło kilka kropel deszczu i trochę powiało, ale ogólnie wiatr rządził cały dzionek.

Z sentymentem patrzyłam na górkę "pyszczynkę", którą objechaliśmy po części. Byłam na niej ze trzy razy z Radkiem, a dwa lata temu wiozłam dyszkę jajek od kurek szczęśliwych i wszystkie dowiozłam do Wro w całości mimo wertepów :)

"pyszczynka" 
Podjechaliśmy do Zastruża na "małe śniadanko" pod ruiny pałacu i przy okazji sprzątania kościoła przez kilka pań mogliśmy zobaczyć jego wnętrze. Pałac trzymał się dobrze do 1945 roku, a po wojnie został zdewastowany - niestety. W dobrym stanie pozostała tylko barokowa kaplica pw.Matki Boskiej Królowej Świata.
resztki pałacu w Zastrużu

Pokręciliśmy jeszcze trochę by po drodze zerknąć na pałac w Mrowinach, Gdzie przy pałacowym stawie, przy samym moście uwiły gniazdo łabędzie i pani łabędziowa wysiadywała jajko, a pan łabędź czuwał nad bezpieczeństwem, bo wiadomo, że RAZEM bezpiecznie :) a do pęknięcia skorupki już było niedaleko, bo przyjechała dziewczyna z chłopakiem, by sprawdzić czy już są małe łabądki, więc byli na bieżąco. Teraz to już pewnie maluchy pływają po jeziorku.
Wiecie, że para łabędzi łączy się ze sobą na całe życie?

pałac w Mrowinach

 Polniakami jechało się super :) Zielone zboża, żółty rzepak, pyszczynka przed oczami, a w oddali Ślęża i caaaaałe pasmo Sudetów. A wszystko tak pięknie widoczne, że och i ach :)

Siedlimowice na starej pocztówce...(foto:hydral)
ruiny pałacu w Siedlimowicach
Popędziliśmy z górki do Siedlimowic, gdzie są ruiny pałacu Kornów, tam zrobiliśmy pauzę wylegując się na trawie, lub podgryzając liście czosnku niedźwiedziego - pierwszy raz go jadłam - dobry :) i pachniało nim wszędzie.
Już było dobrze po południu, więc zgłodnieliśmy i niedaleko w Kraskowie w baaaardzo przyjemnym miejscu pod tytułem "Zacisze" tu kliknij posililiśmy się każdy według smaka i pragnienia. Gulasz w chlebie osobiście polecam :)


Z pełnymi brzuchami wsiedliśmy na rowery i delikatnie zahaczając o Zalew Mietkowski, a potem ruiny pałacu w Maniowie Małym. Kierowaliśmy się z powrotem na Kąty Wrocławskie jadąc przez las gdzie meandruje Bystrzyca. Ja odczepiłam się od grupy i zostałam "po drodze" na przepysznym cieście z rabarbarem, a reszta załogi pojechała dalej na Wrocław pokonując nową trasę, którą poznałam następnego dnia po miłym i zaskakującym spotkaniu w polu :)

Dziękuję i pozdrawiam - auri :) 

Na koniec zrobię przyjemność sobie i Laurze :) 

wtorek, 4 czerwca 2013

Dzika plaża pośród drzew... :)

 


Będąc jeszcze na rajdzie opavskim, dostałam esa od Radka z propozycją wyjazdu na ostatnie dni majówki. W związku z tym, że czwartego był ślub koleżanki, to została tylko niedziela piątego maja /taki mam zapłon opóźniony - zaraz miesiąc minie a ja wpis robię/ W planie wycieczki otrzymanym drogą mailową, było "opalanie na indonezyjskiej plaży, oglądanie wnętrza wulkanu, zwiedzanie Szwajcarii Lwóweckiej, wspinaczka na kolejny wulkan i powrót do Chojnowa, Legnicy albo gdzieś tam po drodze i może zabudowa łużycka, przysłupowa lub inna pikna będzie."



Plan mi się spodobał i nie były to tylko względy turystyczne :)
Spotkaliśmy się w pociągu i mimo małej pomyłki biletowej ze strony Radka /z roztargnienia czy cóś/ dojechaliśmy do Zebrzydowej i tam rozpoczęliśmy rowerowanie. Ze dwa kilometry od tej właśnie miejscowości jest przecudne miejsce; chyba po starej kopalni kaolinu. Przy błękitnym niebie jeszcze bardziej porażałoby urodą, bo niebo odbite w jeziorku i biel piasku robi wrażenie nieziemskie, ale nawet teraz, przy dosyć mokrym piachu i szarym niebie było nieźle.




Zgłodnieliśmy trochę, więc niedaleko, w Nowogrodźcu po biedronkowych zakupach zasiedliśmy w parku na śniadanku. O zabytkach i innych rzeczach można poczytać na stronie gminy TU . Całkiem ciekawe miejsce, które jak się okazuje minęliśmy zbyt szybko, bo często po fakcie doczytuję gdzie byłam, gdyż ponieważ często nie wiem gdzie leci trasa i nie wiem co to będą za atrakcje,a nie na wszystko zawsze jest czas.




co tu napisane?


Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Lubania, gdzie w rynku stoi piękny słup pocztowy , przy którym trochę posiedzieliśmy przyglądając się jak płynie życie w niedzielnym Lubaniu. Później w Parku Kamienna Góra pochodziliśmy po wnętrzu wulkanu, i TUTAJ dodatkowa ciekawostka:  co może być pod ziemią. Ale ciiiiii, to tajemnica :)



Ruszyliśmy potem wioseczkami w kierunku Lwówka Śląskiego i zasiedliśmy w restauracji "Pod Czarnym Krukiem". Radek zamówił pizzę i oczywiście lwóweckie piwo, a ja naleśnika ze szpinakiem i fetą i do tego kawę białą na życzenie, z którego pan kelner wywiązał się znakomicie :) Jedzonko dobre i ceny tez spoko. Mogę polecić.



Po posileniu i odpoczynku, wsiedliśmy na nasze rumaki i popedałowaliśmy w stronę linii kolejowej w Okmianach, zachwycając się jeszcze cudownie kwitnącymi drzewami czereśni. I w wielkim ścisku po majówkowych powrotach wracaliśmy do domów...
Kilka punktów programu nie zaliczyliśmy, ale może uda się innym razem. Bardzo było fajnie :)

Jeszcze dwa zaległe wpisy mnie czekają. Rzepakowe pola i rododendrony na zapleczu. Aaaaaaaaaaaa!!!!!!!! a czas ucieka tik-tak, tik-tak, tik-tak, tik...



pozdRower - auri :)

p.s Trasy i profilu na razie nie dodam, bo bikemap jakis powieszony, uszkodzony i klapa;/