piątek, 14 czerwca 2013

Cała byłam w rododendronach... :)


Początkowo trasa miała przebiegać zupełnie na odwrót, ale że ja nie lubię bardzo jeździć pociągami przedziałowymi (tam gdzie te wąskie korytarze) z rowerem to wolałam drogę do Strzelina pociągiem z automatycznymi drzwiami i wagonem dla tych z dużym bagażem ręcznym :) te lubię, o tak :)

Zatem wpakowaliśmy się do pociągu i ruszylim po szynach w stronę Strzelina. Tam po szybkich odwiedzinach w biedronie gdzie kupiłam pyszne paszteciki i ciastko z serkiem i brzoskwinią (u mnie w biedrze takich nie ma). Zatoczyliśmy kółko przez rynek i skierowaliśmy się w stronę Gęsińca i Białego Kościoła, bo naszym celem tym razem było Arboretum w Wojsławicach gdyż był to czas rododendrona zwanego różanecznikiem, azalią lub rondondendronem przez panów robotników od Radka.



Trochu wiało ale jechało się i tak fajnie. Co jakiś czas były małe atrakcje typu stare wyrobisko, czyli dziura w ziemi trochę większych rozmiarów, a było takich kilka. Przy jednej z nich Rad znalazł opuszczoną, mocno zniszczoną maskotkę kaczorka. Kiedyś na pewno był pięknym i milutkim przytulaskiem. Teraz natomiast był kaczorkiem po przejściach. Przejechał z nami kawałek drogi i Rad zostawił go na przystanku - może gdzieś pojedzie autobusem?


Jeszcze gdzieniegdzie były resztki kwiatu rzepakowego, więc żółtawe pola nadal przeplatały się z zielenią, ale już bardziej intensywną, mocniejszą niż jeszcze kilka tygodni temu.

Dojechaliśmy do Wojsławic, a tam jeden wielki parking samochodów. Trochę nas to przeraziło, bo myślałam, że będziemy niemal w grupach chodzić po ogrodzie, a tu zaskoczka miła, bo mimo tego że ludzi była cała masa, w dodatku na ten termin łykendowy było święto rodonendronowe czyli RODO-mania w arboretum, no i pogoda dopisała, bo nie padało i słonce wychylało się zza chmur raz po raz; to tak się wszyscy porozłazili po tych hektarach, że chodziło się miło i swobodnie.


Na każdym kroku i gdzie okiem sięgnąć były piękne, kolorowe kwiaty różaneczników. Do tego inne rośliny, których nazw oczywiście nie pamiętam, ale wszystko ładnie rozplanowane. Do tego jeziorka, fontanny, kładki, ławki, ognisko /które się paliło/ w wielkim "wigwamie", zakątki, ciekawe rzeźby, krzesełka z zabawnymi poleceniami co należałoby przy nich wykonać. A przy wejściu była galeria, a obok zaaranżowana kuchnia babci, w której mieściły się bardzo stare przedmioty domowego użytku, z których część jeszcze teraz mogłaby z powodzeniem posłużyć. Była kuźnia i baza ogrodnika i powozy i staaaary rower z drewnianym siodełkiem i cała masa starych urządzeń rolniczych. Kombajny, siewniki, pługi i... całej reszty nie pamiętam, ale fajnie zerknąć czym tam kiedyś pracowano na roli.


Łaziliśmy powolutku, wwąchiwałam się w większość kwiatów. Niektóre pachniały mniej, inne za to bardzo intensywnie i pięknie. Spodobał mi się tez czosnek ozdobny z fioletowym kwiatem i śliczne domki dla owadów.



A po ogrodowym spacerze i kawce z "szybkiej kawki" ruszyliśmy w stronę Ślęży mając przed sobą wzgórza i za sobą wzgórza. A niebo przez wiatr było tak zmienne i ciekawe, że mieliśmy niemal spektakl chmur na żywo i wszystko w krajobrazie tworzyło piękną całość. My też się w to ładnie wkomponowaliśmy. Jadąc drogami i bezdrożami. Mijając ciekawe kościoły i kaplicę w Olesznej. Dojechaliśmy do Sobótki gdzie w rynku na ławce zjedliśmy chleb z gzikiem (twaróg z rzodkiewką i szczypiorkiem połączone jogurtem lub śmietaną - to dla tych dla których nazwa gzik jest nieznaną). Pycha było i nawet jedna pani załapała się na dwa kromale i trochę z nami pogadała opowiadając nieco ze swojego życia i zwracając uwagę na ważne sprawy. Na deser była ukraińska chałwa :)


Słońce już było dość nisko, więc zebraliśmy nasze szanowne dup-ska i skierowaliśmy się w stronę Maniowa. Gdzieś po drodze się rozjechaliśmy w różne strony. Ja pognałam do rodziców z uśmiechniętymi margerytkami dla Mamy, a jak się później dowiedziałam, po dwóch tygodniach jeszcze były żywe i cieszyły oczy Mamci. Znów zjadłam dobre ciacho przy okazji i znaną już trasą przez Kąty Wrocławskie, Skałkę, Leśnicę wróciłam do Wrocka i byłam padnięta i oczywiście ledwo żywa w poniedziałek w pracy.




To był baaaaaaardzo fajny wyjazd :) Nacieszyłam oczy i nos, pośmiałam się i powzruszałam. Dobrze się zmęczyłam, a do tego robiąc zdjęcia nowym aparatem, znów miałam z tego przyjemność, bo foty wyszły naprawdę fajne :)


p.s Skowronki też pięknie śpiewały :) miłego - auri


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz