środa, 8 lutego 2012

Wieeeeeelka Sowa... hu - hu - ha... :o



Jeju, jeju, popisać coś trzeba bo zapomnę gdzie byliśmy, a w blogasie to wspomnienia jakieś żywsze i pamięć wzmocniona, a i dla chętnych na wycieczkę coś do poczytania i być może ktoś się skusi, by pojechać w dane miejsce, lub pobliże.

 Otóz kilka tygodni temu, chyba w połowie stycznia wybraliśmy się na zimową Wielka Sowę. Najpierw cyk autobusem do Dzierżoniowa, a później miejskim  autobusem numer 15 dojechaliśmy do Kamionek i stamtąd ścieżką imienia B. Grabowskiego /zaraz po prawej stronie idąc od przystanku autobusowego do góry/ podreptaliśmy w górę.
 Szlaku nikt wcześniej nie przedeptał, a że śniegu nieco napadało, to i przeprawę mieliśmy. O mamusiu, zmachałam się jak dzika, było wciąż do góry i do góry i przystanek robiłam co chwilę, uff... bleeeeeee... daleko jeszczeeee ... Ale idę, bo przecież po to przyjechałam, by dojść na szczyt. Stuptuty się przydały, więc polecam uszycie lub zakup idąc na wędrówkę w śniegu, bo przez kilkaset metrów szlak przebiegał w niewielkim wąwozie lub może rowie bardziej i śniegu było tam dużo więcej, bo nawiało z boków, a we w związku z tym, że pierwsza szłam, to przecierałam, przecierałam, przecierałam zostawiając ślady Radkowi / żeby się nie zgubił - hihi / a musiał być odstęp kilkudziesięciometrowy między nami, bo mnie denerwowało gdy słyszałam jego kroki. Jakaś nienormalna jestem. Jak już nie skupiałam się na tym, to mogliśmy iść blisko, ale jak sobie ubzdurałam, to już "zachowaj odstęp" :)



Szkoda, że to był pochmurny dzień, a słonko wyjrzało na kilka chwil tylko. Widoki częściowo też ograniczone, bo traska leci w lesie. Dopiero wysoko nieco się zmienia. Turystów też nie było zbyt wiele w tym dniu. Trochę biegaczy narciarskich i trochę pieszynkowych, ale bez szaleństw.
 Aaaaa, zapomniałam dodać, że po drodze, mimo że miałam grzańca, raczyliśmy się mlekiem z dzierżoniowskiego Netto. Zauroczyła nas nazwa  i obrazek /  fotkę dedykuję Stefci  / Hula Krasula :) - jak malowana, hihi :)



Doszliśmy sobie na Sowę, ale taras widokowy był nieczynny / najbliższy taras widokowy we Wrocławiu / Można było przez okienka tylko zerknąć na panoramę, lecz zrezygnowaliśmy i obaczyliśmy z wyciągu to, co rozpościerało się w dole; i tam niespodzianka / podobnie jak na Ślęży / My na biało, w dole pas zielony, a za nim dalej biało. Ja nie wiem jak ten śnieg dziwnie pada. Popiliśmy grzańca i trzeba było wracać.



 W drodze powrotnej zahaczyliśmy o schronisko "SOWA"  gdzie w bardzo miłym klimacie pochłonęliśmy prowiant, który zabraliśmy ze sobą i ja napiłam się dobrej herby z cytryną, a Rad strzelił sobie pywo. Opstrykałam tam żelazka z duszą, których było tam kilka.


Kiedy jest ciepło, to jest fajne miejsce na tarasie /zaszklonym/, ale teraz w związku z tym, że tam nieogrzewany metraż, to tylko w głównej izbie można było siedzieć z przyjemnością, a mi było tak zimno ze się przykleiłam do kominka.




Po drodze, chcieliśmy jeszcze wejść na chwilę do bukowej chaty, do której wybieraliśmy się już nie raz, ale teraz dopiero nam się udało :) Chata fajna, "drzewniana", z ogromnym paleniskiem na środku, przy którym można piec sobie samemu kiełbaski. A że podjedliśmy w Sowie, to wzięłam kawę z dobrym domowym sernikiem. No i było już ciemno, bo wyszliśmy stamtąd o 17.30, by zdążyć na autobus z Kamionek do Dzierżoniowa o 18.33. Ma się tę pamięć :@

Poszliśmy do góry, przez Zygmuntówkę i przełęcz jugowską, a później szlakiem chyba zielonym do Kamionek, dobrze że wzięliśmy latarki / choć Rad wolał iść bez / bo oświetlałam sobie drogę gdyż ciemnica była jak nic.



Pan z autobusu, będący zapewne na herbacie w pobliskiej restauracji wyszedł o 18.30 tak jak podejrzewałam i ruszyliśmy do Dzierżoniowa , gdzie szukając dworca zrobiliśmy rundkę po mieście i nie znalazłszy go /mocno nie szukaliśmy/ spędziliśmy chyba godzinę w netto oglądając różne różności, śmieszne i zwyczajne, a potem podreptaliśmy na pobliski przystanek / koło szkoły /, by wrócić do Wro.



Zmęczona i zmarznięta tak, że w opakowaniu nie mogłam się zagrzać pod kołdrą. Zimno chyba ze mnie wychodziło kilka godzin, ale i tak byliśmy zadowoleni z wypadu jak zwykle.

Dla mnie fajniejsza była trasa od Przełęczy Walimskiej, Walimia, lub Rzeczki, ale tędy od Kamionek też spoko, choć widoczków mało, za to turystów mniej / chyba /.  Cisza, spokój, przyroda i nasze szur szur lub skrzyp, skrzyp.

Pozdrawiam ciepło, aby do wiosny...

4 komentarze:

  1. Oby do wiosny Aurin, tez sobie tak powtarzam, im zimniej sie robi z coraz wieksza nadzieja w glosie. Ale to juz naprawde blizej niz dalej. A zelazko z dusza posiadam - to po mojej babci.

    OdpowiedzUsuń
  2. No żeby łazić po szlaku po ciemku to wyczyn nie lada...z latarkami nawet mi byłoby straszno... o raju.
    Nie boisz się ciemności i miejsc których nie znasz?
    Ale fajnie mi było podreptać Waszym szlakiem czując ogień z kominka na plecach.
    Nie masz kataru albo "cóś" gorszego nawet????
    Uściski dla Was Łaziki ślę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kora,zobacz czy nie masz wypalonej dziury na plecach :) a mnie dopadło choróbsko tydzien po wyjeździe i nie wiem czy to łączyć z wypadem w góry sowie czy bardziej na nałykanie sie mroźnego powietrza w drodze do i z pracy /na rowerze ma sie rozumieć/, a smaram jeszcze troche, ale nie przeszkadza juz mocno. Uściskuje również :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wypalona dziura na plecach, hihi. Aurin, Ty łobuzie....zasmarkany...

    OdpowiedzUsuń