czwartek, 7 maja 2015

Majowa jutrzenka... :)



Zwykle tak jest, że robimy plany na majówkę, bo dodając kilka dni do tych ustawowo wolnych można zrobić sobie okołotygodniowy urlop. Tym razem nie było tak różowo i majówka wypadła trzydniowa i to jeszcze z pogodą pod znakiem zapytania, bo miało być deszczowo. No i bardzo się pogodynka nie pomyliła, bo rzeczywiście zamiast przed ósmą wsiąść do pociągu do Węglińca, to wsiadłam przed dwunastą do Żar. Właśnie ze względu na deszcz, który i tak popadywał sobie to tu to tam, ale przed Legnicą jakby przestał i już się nie ujawnił przez caluśki łykend. 



W Żarach przywitało nas piękne słonko. Stamtąd mieliśmy rzut beretem do Mirostowic, w których znajdują się pozostałości po ogromnych zakładach ceramicznych, a podejrzewam, że w wielu domach są jeszcze przedmioty tam wykonane. Były bardzo popularne w czasach PRL i być może kręciliście kogel mogel w jakimś "Mi" kubeczku lub piliście w nim kakao :) 


TU jest link do strony Wirtualnego Muzeum Mirostowickich Zakładów Ceramicznych. Sprawdzić można co tam w domu u rodziców, cioci czy babci jest za fajans. 




Połaziliśmy po terenie zakładu zaglądajac w wiele zakamarków (można tam spędzić dużo więcej czasu), pocykaliśmy trochę zdjęć i ruszyliśmy w stronę zachodniej granicy na Przewóz. Zaraz przy Nysie jest droga rowerowa wzdłuż  rzeki więc jechaliśmy sobie na luzaku asfaltem w stronę Zgorzelca. Z wieczora znaleźliśmy ładne miejsce na nocleg nad rzeką (jeszcze po niemieckiej stronie), rozpaliliśmy ognisko, a w nocy... przestraszył mnie dzik (chyba był duży), który szedł sobie na nocną kąpiel w błotku lub być może na późną kolację i chrumkał dreptając blisko namiotu. Rad poświecił latarką, pan dzik poszedł dlalej i na szczęście nie wracał, a ja się strachu najadłam i myślałam, że już nie zasnę, ale chyba się udało jeszcze zmrużyć oko i dospać do rana. 



Rano przywitała nas piękna pogoda. Zieleń tak świeża i soczysta jest tylko o tej porze roku. Rzepakowe pola, błękit nieba i chmurostwory. Mmmmmm, jechało się cudnie. W Zgorzelcu musiałam kupić inne buty, bo w tych trepach co pojechałam bojąc się ewentualnego deszczu, to myślałam, że się ugotuję, ale ciocia biedronka miała dla mnie tenisówki "a'la babcia". Były ulgą po zdjęciu tamtych, ale drugiego dnia i te dały mi popalić, bo jakieś takie ciasnawe w palcach. Masakra obuwnicza jednym słowem. W Leśnej zjedliśmy pyszny obiad (brokuły zapiekane polecam, tylko ja poprosiłam o mięso do nich, bo normalnie to padliny tam nie ma). Za małą dopłatą dodano kawałki kurczaka. Rad wziął sobie pizzę (chyba diavolo) też dobra. 




Później polem, lasem, dróżką; z widokiem na góry, mijając krowy, cielaczki, konie i drób wszelaki, dojechaliśmy do Mirska, a tam już niedaleko od miasteczka mieliśmy kolejne urocze miejsce na spanko. Rad przenosząc mój rower przez barierkę, stwierdził, że jadę ciężarówką. Ja nie dałabym rady przenieść, chyba że na raty, najpierw ściągając sakwy. Chrust juz na nas czekał. Wystarczyło natargać większych gałęzi coby dłużej się paliło i wieczór przy ognisku gotowy. Zrobiłam gorącę herbatę, kiełbasa znów wyszła pod tytułem "szkice węglem", a Rad miał spotkanie z dwoma żubrami - herbaty nie chciał :) 



Temperatura spadła poniżej zera i namiot był oszroniony. Dogrzaliśmy sie jeszcze przy ognisku, ubraliśmy ciepło i przy odgłosach szczekających saren i pełni księżyca poszliśmy w kimonko. Rano śniadanie na trawie, wczesniej myju myju w strumyku (ja metodą kubeczkową, a Rad z pełnym zanurzeniem) i znów na rowerach polami, polami, po miedzach, po miedzach, przez Gryfów Śląski, później Ubocze, gdzie jest piękny kościółek który dzięki uprzejmości jednej pani udało nam się zobaczyć w środku. Potem w stronę Bolesławca, gdzie skoczyliśmy na ciemnego Litovela do Łajby, a po 17 wsiedliśmy w pociąg do domu i tak zakończył nam się pierwszy, bardzo fajny łykend majowy.  





Z pozdrowieniami - auri :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz