środa, 15 maja 2013

Majówka rowerowa z Krzychem... :)

rowerek :) (foto: Krzysiek)

Pod takim tytułem właśnie, ogłosił się Krzysztof na stronie Stowarzyszenia Razem Bezpiecznie rzucając propozycje dla trzech osób, bo tyle miejsc było jeszcze nieobstawionych. Kilka dni się zastanawiałam czy pojechać, czy też nie. Miałam jeszcze Kraków do wyboru i dom rodzinny lub inny, a prognoza pogody nie była wcale zachęcająca do jazdy. Rzucałam więc monetą i łamałam się to w jedną, to w drugą stronę. Po tygodniu wahania zdecydowałam się jechać. Znów poszłam w nieznane towarzystwo, a jedno co mnie do tego nakłoniło to to, ze znalazłam ogłoszenie na stronie SRB, a drugie, że ludki jadące na rowerach w taki teren i odwiedzający różne atrakcyjne miejsca, to nie "łapacze kilometrów" a turyści rowerowi i miłośnicy dwóch kółek, do których też się zaliczam.


W spisie atrakcji przyrodniczo - nieprzyrodniczych Krzysztof poetycko wymienił - cytuję:
"- piękne trasy wzdłuż jezior i rzeki Moravica, krętej jak loki Violetty Willas,
- kilka pałaców i zamków, z czego w dwóch śpimy,
- arboretum, a nawet dwa w wiosennej odsłonie
- pasmo bunkrów czechosłowackiej linii Maginota nafaszerowane bunkrami jak świąteczny sernik rodzynkami,
- odrestaurowywany pocysterski klasztor w Rudach,
- skansen kolei wąskotorowej z budynkiem mini-muzeum techniki,
- miasta czeskie: Bruntal, Hradec nad Moravici, Opava i polskie Racibórz, jak nam się zachce to możemy zobaczyć egipską mumię,
- sprawny wiatrak,
- lasy wokół Rudy Raciborskiej, które słyną z pożarów i z częstych nawiedzeń przez trąby powietrzne."

No i jak tu się nie skusić?

pakowanie (foto: Przemek)

Zatem pierwszego maja rano, pojechałam na umówione miejsce zbiórki, by pojechać z grupą zapaleńców w nieznane. Transport rowerów był załatwiony, więc wrzucone na pakę pojechały sobie w dal, a my załadowaliśmy się do busa i pojechaliśmy za rowerami. W busie gadu-gadu, na stacji shell'a mały przystanek na małe co nieco i po około trzech godzinach byliśmy na miejscu w Bruntalu. Tam zwiedziliśmy zamkowe muzeum chodząc po salach i froterując parkiety  w filcowych kapciuchach  :) ( nie pamiętam kiedy w takich kapciach chodziłam ). Zamek pięknie odrestaurowany, ściany oczyszczone z warstw farby, aby odsłonić wcześniejsze malowidła. Ogromna biblioteka z książkami staruszkami, meble z laki w pokoju orientalnym, tapety z tkanin ręcznie malowanych, piece kaflowe, cudna sala balowa, ogromne żyrandole i w ogóle to poczytać można TU co tam w zamku piszczy :) Dla zainteresowanych odwiedzinami w Bruntalu powiem, że pan przewodnik świetnie mówi po Polsku. :)

Krzyżackie pasowanie (foto: Krzysiek)

 Jak już się napatrzyliśmy i nasłuchaliśmy, to w końcu przyszedł czas na rowerowanie. Podzieliliśmy się na dwie grupy; jedna, która czuła, że potrafi wycisnąć z siebie więcej i ma około 20 km dłuższą trasę i druga, bardziej lajtowa. Wskoczyłam w tę pierwszą, bo jakoś na kondycję nie narzekam (choć i tak zawsze się zasapię na podjazdach), a Krzychu powiedział, że to takie wzgórza strzelińskie czy trzebnickie, więc spoko. Zatem my ruszyliśmy w trasę, a reszta podjechała te 20 km i ruszyła z Leskovec nad Moravicy. Moi towarzysze wypruli do przodu i póki nie robiłam zdjęć, to było ok, ale jak zrobiłam pierwsze, drugie i kolejne, (a to kościół, a to jeziorko, a to następne ujęcie jeziorka, łąka, lasek, krowa, paw...) to byłam daleko z tyłu i musieli chcąc, nie chcąc troszkę poczekać.


(foto Przemka i samowyzwalacza)

Trasa bardzo malownicza i przy słonecznej pogodzie byłoby super-czadowo, gdyby błękit nieba odbijał się w wodzie, zieleń nabrałaby blasku, bo jeszcze mocno świeża i liście aż błyszczą, no i lico by człowiek wystawił do słonka by ryjka opalić. A tu niebo nisko, pochmurno, szaro i mgliście; ale nie padało i to najważniejsze, bo od początku jechać w deszczu, to żadna frajda. No i jechaliśmy sobie polnymi dróżkami, bocznymi drogami, aż tu nagle przy mocnym odbiciu do góry coś zgrzytnęło mi w rowerze i... już se nie pojechałam dalej, bo szlag trafił mi napęd ;/ A to początek drogi, bo niecałe 20 km zrobiliśmy. Chłopaki stwierdzili, że poszła kaseta i ogólnie lipa w proszku. Strasznie mi było źle w tej sytuacji, bo dopiero co zaczęliśmy...bo z grupą jadę...bo do domu daleko...bo nigdy nie przydarzyła się taka awaria, by sobie z nią nie poradzić na miejscu, a o takich przypadkach to tylko w necie na forach czytałam, ech masakra.

próby naprawy mojego bajka (foto: Żaba)

Przemek powiedział, że mamy tylko kawałek do miejsca, gdzie reszta zaczynała rajd, więc tam pojedziemy i się zobaczy co dalej. Może jakiś magik będzie i zaradzi. Wsiadłam więc na hulajnogę, którą stał się mój rowerek i trochę na pych, trochę jadąc z górki ( tu już rower był rowerem i dobrze, że miał sprawne hamulce ) dojechaliśmy do wsi i pod knajpą, czeskim , zardzewiałym gwoździem, starą linką metalową, ale jak się okazało bardzo kruchą chłopaki próbowali usprawnić mój rower. Jednak się nie udało ;/ We wsi magika tez nie było, więc w innej knajpie zasiedliśmy na obiedzie (dzięki, że zdecydowaliście się posiedzieć ze mną dłużej, choć nie był to czas obiadowy, a spotkanie z resztą grupy nie doszło do skutku ).

Zamek w Chałupkach (foto: Ania)

Po obiedzie ekipa ruszyła dalej w drogę, a ja ostałam się w Restauracji u Marka. Szczęściem w nieszczęściu było to, że jak nigdy w dotychczasowych wyjazdach "klubu ambrozja" jechały z nami dwie osóbki duuuuuuuuużym autem. Zabrali nam najpierw spod Andersa co cięższy bagaż, a potem pojechali sobie na zwiady i weszli na Pradziada   i mieliśmy spotkać się z nimi w czerwonym zamku. Po wcześniejszych rozmowach Przemka, Krzyśka i Ani, mnie było tylko czekać, aż po mnie przyjadą. Dobrze, że było "prawie" po drodze. Podczas oczekiwania, panie z pensjonatu zaprosiły mnie do stolika, one po Czesku, a ja po Polsku próbowałyśmy się dogadać. Zwiedziłam sobie pokoje, saunę fińską i łaźnię piwną. napiłam się piwa z kofolą i na dodatek dostałam cudna mapkę okolic Bruntala. Gdyby nie miał kto po mnie przyjechać, to kobitki dowiozłyby mnie na miejsce noclegu (33 km dalej). Bardzo to było miłe :)

Czerwony zamek - tu spaliśmy (foto: Adam albo Żaba)

Ania z Krzyśkiem zabrali mnie stamtąd i pojechaliśmy do Hradec nad Moravici.... gdzie w Czerwonym Zamku mieliśmy bazę. TU krótki opis .  W restauracji poczekaliśmy na ekipę, a w związku z tym, że zjedliśmy i wypiliśmy swoje i już tylko siedzieliśmy, "delikatnie" zostaliśmy wyproszeni z lokalu resztę doczekując w samochodzie, a mnie udało się jeszcze trafić do kościoła na końcówkę nabożeństwa majowego ( ładnie grał ktoś na organach, to wlazłam). Szkoda tylko, że nie jechałam z ferajną urokliwymi szlakami w dolinie rzeki, przez tamy, pagórki i inne takie...

Gdy już wszyscy dotarli i ulokowaliśmy się w pokojach zamkowych; po małym rekonesansie trafiliśmy do restauracji Sport  gdzie serdecznie zostaliśmy przyjęci i obsłużeni przez uroczą dziewczynę, której mama jest Polką, więc z dogadaniem nie było problemów i czuliśmy się bardzo swobodnie zajadając czeskie jadło, popijając czeskim trunkiem :) Zagadkę z menu próbowałam rozwikłać przed chwilą i okazuje się, Svíčková na smetaně s domácím žemlovým knedlíkem to wołowina w sosie korzenno - cytrynowo - śmietanowym z bułczanym knedlikiem. Czyli houskovym, takim jakiego znamy :)
Trzeba by to wypróbować następną razą, bo brzmi ciekawie :)

se jadę (foto robiła mi Krysia?)

Po ucztowaniu i meczu w tle, poszliśmy wszyscy w kimono, by następnego dnia po pysznym śniadaniu w gotyckich wnętrzach zamku ruszyć dalej w drogę.

Wiem, wiem; mam przecież zepsuty rower, ale że drugi maja to już normalny dzień pracy, a w Hradku był serwis i sklep rowerowy, to szybciorem po śniadaniu zjechałam do rynku i jako pierwszy klient pokazałam trupa panu " złota rączka".
Z początku miało to trwać 10-15 minut, ale po chwili wrócił z zaplecza i rzekł, że to nie takie proste i że potrwa dłużej i będzie drożej. No to co zrobić? Robić. Obym tylko mogła jechać. Nie ważne, że kaseta nie taka, że nie do końca pasuje.

Męczył się niemal dwie godziny, ale zrobił i mogłam jechać dalej :) Alleluja i do przodu :) Co prawda znów opóźniłam wyjazd, ale wszyscy okazali wyrozumiałość i ucieszyli się, że jadę z nimi. Ja tez byłam baaaaaaaaaaaardzo zadowolona :D

No i pojechaliśmy dróżką przy rzeczce, pięknie kwitnącymi alejkami obsadzonymi drzewkami owocowymi, kierując się na Opavę, mijając bunkry, a potem odwiedzając kolejne.


W Opavie zjedliśmy obiad i odwiedziliśmy mrówkojada bez głowy, robiąc przy okazji zakupy piwne, którymi obdarować mieliśmy Anie i Krzyśka w podzięce za podwóz bagaży. Ich widok przed którymś z pałaców ( szczególnie Ani, której piwa nie mieściły się do torebki ) i Krzysiek jadący rowerem z reklamówką i sakwą pełną piw był przezabawny :)


Stamtąd już mieliśmy niedaleko do granicy z Polską. W delikatnym, a później co raz mniej delikatnym deszczu dojechaliśmy do Chałupek mając za sobą pięęęęęęęękny, dłuuuuuuuuuuugi zjazd :) Pogoda zkiepściła się na maksa. Coś się nawet poburzyło, no i padało całą noc. Ranek dawał jako taką nadzieję, że może padać nie będzie, ale gdy czekaliśmy na pociąg do Raciborza zaczęło padać znowu, a potem, to już było tylko gorzej i już wiedzieliśmy, że za wiele tego dnia nie pojeździmy.

przyjazny dworzec w Chałupkach /rysuję klamkę/ (foto: Przemek)

Pompę w rynku przeczekaliśmy pod zadaszonym ogródkiem piwnym, później przenieśliśmy się do restauracji obok; racząc się deserami. Jak przestało trochę padać, to wybrałam się na mała przejażdżkę po okolicy ( byłam już po wcześniejszej kawie i mufinkach ). Po półgodzinie wróciłam i wszyscy razem pojechaliśmy ( w niewielkim deszczu ma się rozumieć ) do Arboretum Bramy Morawskiej. Bardzo przyjemne miejsce, tylko znów szkoda, że odwiedzane w deszczu. Stamtąd wróciliśmy znów na jedzenie, tym razem bardziej treściwe do tej samej restauracji co wcześniej. Wyjazd był na prawdę "obżarty". Zamiast zgubić, to przybieraliśmy.


Potem stacja PKP i kierunek Kędzierzyn-Koźle. Tam szybkie odwiedziny w żabce i u Grubego Benka, którego nazwa wywołuje różne skojarzenia biorąc pod uwagę klub na dole :) Wyjaśnię, że Gruby Benek to pizzeria, a Lidka i Marcin będą wiedzieć o co kaman :)

Na stacji był oryginalny stojak na rowery z żeberek kaloryfera, malunki chyba robotnicze z Opolszczyzną i witraże z herbami miast, i pies kudłacz, którego zapachu nie mogliśmy znieść, bo jechał później z nami w tym samym wagonie i śmierdział mocno zużytymi skarpetkami, a Krzychu we w związku z tym robił za taliba, bo był wciąż z maską na twarzy :)


na leniwca (foto robiła Edyta)

Wróciliśmy do Wrocka gdzie też padało i to mocno. Chyba dużo mocniej niż w tamtych terenach. Podjechaliśmy jeszcze pod wzgórze Andersa po część bagaży, które miał podrzucić Krzysiek ( ten od Ani ) i po szybkich pożegnaniach w strugach deszczu rozjechaliśmy się do domów.
Ja wracałam z Izą, Piotrkiem i Marcinem, bo część drogi mieliśmy wspólnej. Nie wiedziałam, że chłopaki jadą wolniej nie ze względu na deszcz rozbryzgujący się pod kołami ( tak myślałam i zdziwiona byłam, że jakoś wolno jadą ) a ze względu na Izę, która jechała wolniej i ostrożniej. Piotrek dał mi to jasno do zrozumienia na Świebockim, za co dzięki. I przepraszam za tę pogoń.

gdzieś na bunkrze 

Ogólnie jestem baaaaardzo zadowolona z rajdu :D  Fajni ludzie zakręceni w dwa kółka. Nowy teren, który w niewielkiej części, ale jednak liznęłam. Nowe znajomości, szaleństwo, humor, radość i bycie razem.

p.s
Baaaaardzo Wam dziękuję i pozdrawiam (to do tych, z którymi byłam na rajdzie :)

Przebieg trasy /mniej więcej/ do zerknięcia TU

Niektóre foty podmienię /być może/ jak komputer naprawię, bo go trafiło w system...

i idę w kimonko, bo coś jestem niedospana - dobranoc :) auri

Utwór z dedykacją dla Klubu Ambrozja :)



8 komentarzy:

  1. Szkoda, że nie wszystkie punkty programu udało się zrealizować, ale kierownik Krzysiek obiecał, że na następnym rajdzie pogoda będzie idealna :) W tym celu założy swoją szczęśliwą nigdy niewypraną koszulkę rowerową ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to bedzie jechał najpierw on,a potem długo długo nikt :)

      Usuń
  2. Fajna wyprawa...

    A knedlik był bułczany, nie ziemniaczany, czyli bramborowy ;-)

    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No pani Czeszko - Polka nie umiała nam wyjaśnić co to w ogóle na nasze jest ta potrawa. Ja bułczany znam jako houskowy no i bramborowy że ziemniaczany, a z tym sie nigdy nie spotkałam, ale patrząc na zdjęcia, to moze chodzi o to że taj namaczanej bułki jest duuuuzo wiecej niz w takim zwyczajnym . nie wiem , ale jak spotkam nastepnym razem to zamowię :) dzieki Czeremcho za podpowiedz, bo sprawdziłam dokładniej przepis:)

      Usuń
    2. "Zemlovy" /nie wiem, jak tego ptaszka nad "Z" zrobić :-)/ skojarzył mi się z żemłą albo żymłą - czyli po ślunsku - z bułką... Aż mnie to samą zaintrygowało, bo faktycznie - knedliki houskove tez są... Jeśli housek ma coś wspólnego z naszyk kąskiem, to może houskovy jest z grzaneczek z bułki /bo są takie przepisy/, a zemlovy - z bułki namaczanej i wykręconej? :-) Jej, będzie mnie gryzło, muszę sprawdzić... :-))))

      Usuń
    3. houska, to bułka po czesku, chyba blizej do naszej hałki niz kąska, ale z tym ślaskim tropem to chyba w dziesiatke trafiłas, bo kraina w której bylismy to własnie morawsko śląska jest, więc może stad nazwa z która sie nie spotkałam dotychczas :)

      Usuń
    4. Równolegle istnieją w czeskim - zemle i houska. Obie to bułki ;-)

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń