Ostatni wpis był we wrześniu i nie wiem czy nadrobię wszystkie wyjazdy, ale może choć mały zarys tego gdzie byliśmy uda sie zrobić.
Sezon rowerowy jak niektórym wiadomo, nie kończy się z nastaniem chłodów i w trasie bliżej lub dalej jesteśmy cały czas; ograniczeni tylko długością dnia, a i tu bywa często tak, że wracamy po ciemku, bo oświetlenie rowerowe w końcu czemuś ma służyć.
Z początkiem roku, a dokładnie 4 stycznia (co za pogoda) wybraliśmy się Silną Grupą Pod Wezwaniem na małe pedałowanie w okolice Jordanowa. Za ciepło nie było, ale nie bylo też zimno, zatem po krótkim kręceniu wszyscy byliśmy rozgrzani.
Gorąca herbata o tej porze roku jest bardzo wskazana, więc gdy zdarzał sie postój popijaliśmy co tam kto miał dobrego i w różnych smakach :)
Lasy bezlistne, ogólnie szaro, ale przy słonecznym blasku wszystko staje się milsze i bardziej urokliwe.
Celem, do którego dążyliśmy była WIEŻA BISMARCKA 'klik' na Jańskiej Górze. Jest to najstarsza wieża wybudowana na cześć kanclerza. Zaczęto ją budować 15 kwietnia 1869 roku, a uroczyste otwarcie odbyło się 18 października 1869. Czyli po pół roku wieża była dostępna dla zwiedzających i chcących zerknąć na okolicę z wysoka. A okolica ładnie się prezentuje, choć bardziej to widać, gdy trochę się zjedzie, bo na górze zasłaniają drzewa, a i z samej wieży widać niewiele. Trochę niżej za to widać pałac w Piotrówku na tle Ślęży, Przedgórze Sudeckie i Sudety w oddali.
Przy teraźniejszej biurokracji wykonanie takiej inwestycji w takim czasie graniczyłoby z cudem, jeżeli w ogóle byłoby możliwe.
Posiedzieliśmy na schodkach posilając się jakimś małym co nie co (kompot z wiśni bardzo dobry, choć same wiśnie juz mniej :)
W międzyczasie okazało się, że jaszczurka z rękawiczki ulotniła się razem z rekawiczką, więc w tempie ekspresowym, by zdążyc przed zachodem słońca, wracaliśmy tą sama drogą skanując pobocza okiem terminatora. Ja z Laurą dostałysmy spida i myślałyśmy, że chłopaki pojechali inną drogą zaplanowaną wczesniej, ale nieeee.... jechali jednak za nami :) Jaszczur jednak zniknął bez śladu ;( niestety bolesna to była strata. Dobrze, że chociaż czapka Joachima się znalazła, bo też tak brykał, że zgubił w galopie. Marna to jednak pociecha, bo czapę dla Joachima mozna zrobić w 5 minut, a rękawiczka... ech.
Po powrocie do Kątowni zrobiliśmy dobry obiad, a po ucztowaniu trzeba było wsiąść na rowery i lecieć na Wrocław. I niewielka z założenia wycieczka , zakończyła się w moim przypadku na 122 km.
Miewam czasem najdalej.
p.s
że bywam złośnicą, przepraszam...to mija.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz