niedziela, 9 marca 2014

Mamy Odrę :)


To miał być lajtowy niedzielny wypad. Tak mniej więcej szacowany na około 65 km.  No i prawie nam wyszło, tylko że jak wiadomo; prawie robi wielką różnicę i skończyło się na 93 dla mnie i ponad 100 dla Jarka.
Ruszyliśmy w stronę Kozanowa, gdzie w porannym słonku, w parku szalały wiewiórki. Były trzy sztuki. Ganiały się po drzewach wspinając się to na jedno, to na drugie i przeskakując z gałęzi na gałąź innego. Przesympatyczny widok :)



Nie stojąc długo na tym naturalnym teatrzyku pojechaliśmy w stronę jazu rędzińskiego, gdzie stare spotyka się z nowym tworząc ładny duet. Droga była pokręcona i trochę krążyliśmy po lasku pilczyckim, ale że nie powtórzyliśmy chyba żadnego miejsca, to jechało się świetnie śmigając po wąskich ścieżkach pomiędzy drzewami :)


Potem oczywiście Pracze Odrzańskie (Nowa Karczma) i na Janówku już brzegiem Odry, a później wałami jechaliśmy w stronę Brzegu Dolnego, bo naszym celem, prócz oczywiście przyjemności z samej jazdy było zobaczyć nowy most otwarty w tamtym roku i pozwalający na szybsza przeprawę przez rzekę. dotychczas można było liczyć na prom, który nie działał zawsze, bo nie zawsze były ku temu warunki.


Odra i jej brzegi jeszcze dość senne i spokojne, choć tu i ówdzie wędkarze i amatorzy grilowania już zaczęli odpoczywać nad rzeką. My dojechaliśmy do Prężyc, gdzie obok głównego nurtu Odry jest coś na kształt jeziora przyrzecznego. Bardzo miłe miejsce, gdzie można spędzić fajnie czas. Gdyby tylko ci, którzy tam przyjeżdżają zostawiali po sobie porządek... Góra śmieci, która się wyłaniała to tu, to tam przerażała nasze oczy i nie mieści mi się w głowie, że ci, którzy zostawiają ten syf, nie mają żadnej refleksji w temacie. Jak wiele czasu jeszcze musi upłynąć, żeby się głupi człowiek nauczył.


Przytaszczy ze sobą wszystko, mimo, że ciężkie. Butelki i puszki z piwem i napojami, wódkę, kiełbachę na ognisko lub grila i innych rzeczy całe mnóstwo, ale zabrać ten cały śmietnik pozostały po imprezie (mimo,że lżejsze) to już problem. Nie rozumiem. Smutno mi zawsze gdy to widzę. Gdziekolwiek jestem. Czy to las, czy międzypola, czy inne miejsce urokliwe przyrodniczo. Na śmieci jest odpowiednie miejsce przecież. Czas dzikich wysypisk powinien się skończyć.


W każdym razie znalazłszy dość czyste miejsce nad wodą, zrobiliśmy sobie pierwszy postój piknikowy. Po jakiejś półgodzinie przyjechały trzy osóbki i obawiając się trochę czy będziemy się z nich śmiać; zdecydowali się jednak na to, by wyciągnąć piękną zieloną łódeczkę, by po delikatnym lodzie popłynąć na drugi brzeg :) Bardzo fajny mieli pomysł. Szalony trochę biorąc pod uwagę, że to 23 lutego, ale słonko było cudne, więc wcale się im nie dziwię, że natura wezwała.



My się zebraliśmy po ponad godzinie i mieliśmy już rzut beretem do Brzegu. Wałem się jechało fajnie i dojechaliśmy do samego mostu, choć przez to musieliśmy targać rowery na górę po schodkach. Można dojechać drogą od Głoski, ale że ja dość silna i Koń silny, to wtargaliśmy bicykle i pomknęliśmy autostradą rowerową do centrum Brzegu.


Zrobiliśmy zakupy w centrum handlowym (bardzo dużo tam marketów), bo to i owo nam się pokończyło, a i ciastko serowo-morelowe z biedry mnię skusiło.

Później pomknęliśmy w stronę Jodłowic, a pomiędzy wioskami: Jodłowice-Rościsławice zrobiliśmy drugi miły przystanek nad wodą :)


Słońce już było coraz niżej i zaczynało się robić chłodniej gdy tylko nie było się w jego zasięgu, zatem znów po jakiejś godzince ruszyliśmy w drogę. Migiem polecieliśmy do Obornik Śląskich. Tam zaopatrzyłam się w syrop, bo gardło moje nie było w najlepszym stanie od dwóch dni, a wydało się, że jeszcze mu się pogorszyło nieco od nadmiaru świeżego-chłodnego powietrza.
 Ostatecznie trzymało mnie dwa tygodnie :(


Później odbiliśmy na Wilczyn i przez Lesiste Wzgórza żółtym szlakiem, przez Mienice i Piotrowiczki. A że już było ciemnawo to nie pchaliśmy się na Las Maliński, ino migusiem drogą rowerową polecieliśmy przy "piątce" na Wrocław. W około godzinkę byliśmy na miejscu.

Zrobiliśmy jeszcze zaopatrzenie w bierdonce. Tam też moja NOWA czołówka wydała ostatnie tchnienie, bo "guziczek" - w mordę misia. I jeszcze gumę złapałam na dokładkę. W domu podzieliliśmy się z Jarkiem rolami. Ja w kuchni, on przy rowerze, hehe :)  Zjedliśmy pyszne tosty i tak nam się skończyło niedzielne rowerowanie. Prawie, bo Jarek jeszcze do dom musiał pogalopować. Hej-ho :)

Dzionek super, gardło załatwione, dobre zmęczenie i miód-malina, git-majonez :) eche, eche



PozdRower Aurelkowy :) Z gardłem już w porządku :)




























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz