Czekaliśmy na tę wyprawę kilka miesięcy i 15 czerwca
ruszyliśmy w stronę Rumunii. Było nas siedmioro, a dla piątki z nas kraj ten
był ogromną niespodzianką, ponieważ jechaliśmy tam po raz pierwszy. Rok
wcześniej były tam dwie osoby z naszej grupy i tak zachwyceni przyjechali, że
chcieli nam pokazać ten jeszcze trochę dziki kraj. Dojechaliśmy tam w poznane
już wcześniej przez Laurę i Artura miejsce. To schronisko na przełęczy PRISLOP
(1519mnpm) - Cabana Alpina, w którym
gospodynią jest przeurocza kobieta, Marielena. Ze szczerym uśmiechem, sercem na
dłoni i wielką serdecznością dla wszystkich, którzy odwiedzają schronisko.
Mówiąca po angielsku, włosku i oczywiście rumuńsku i ucząca się polskiego J
Świetnie gotuje i robi pyszną kawę. Bardzo lubi Polaków i twierdzi, że jesteśmy
(przynajmniej ci, których spotkała) ludźmi kochającymi góry i którym nie
przeszkadzają trudne warunki.
W każdym razie tam na Prislopie, zrobiliśmy
pierwszą bazę, aby zostawić samochody i pozwiedzać krainę. Pierwszy dzień po
przyjeździe zrobiliśmy spacerowy i lajtowy, nasycając się widokiem
wszechobecnych gór, bo gdzie by nie spojrzeć tam piękne pasma Karpat ciągnace
się po horyzont. Kolejnego dnia ruszyliśmy pełni ciekawości na spotkanie z
jedną z piękniejszych części Rumunii czyli Maramureszem. Zjechaliśmy do Borsy,
którą trzeba minąć szybciorem, bo to
brzydkie miasto raczej, a później jechaliśmy przez urocze wsie i miasteczka
tego regionu, dla którego charakterystyczne są wielkie, rzeźbione drewniane
bramy ogrodzeń, strzeliste wieże również drewnianych monastyrów i przykościelne
cmentarze z rzeźbionymi krzyżami. Cerkwie są już bardzo stare (często z XVIIw)
i ząb czasu mocno je już ponadgryzał, i klimat surowy też ma w tym spory
udział. Ich wnętrza zdobią dość proste, kolorowe malowidła przedstawiające
sceny z Biblii i różnych świętych. Nadal są przepiękne i cieszą oko i
duszę.
Maramuresz w pigułce
można zobaczyć w Barsanie, gdzie mieści się kompleks klasztorny. Jest tam
wszystko co jest charakterystyczne dla tego regionu. Tamtejsza cerkiew z
XVIII jest wpisana na Listę Światowego
Dziedzictwa UNESCO. Wszystko jest pięknie wykonane, zadbane, z mnóstwem
kwiatów, uroczą altaną na środku, która osłania studnię, z której można się
napić dobrej wody.
Dach altany ma taką konstrukcję, że wygląda
jak spódnica w tańcu. W takich plisowanych, kwiecistych i mocno
marszczonych spódnicach chodzą Rumunki.
Spędziliśmy tam sporo czasu, bo i pogodę mieliśmy cudną i miło nam się dreptało
po kamiennych ścieżkach zaglądając w możliwie dostępne miejsca .
Podczas kręcenia
mieliśmy sporo dłuuuuugich podjazdów. Wysiłek był oczywiście rekompensowany
pięknem przyrody, i tak samo długimi zjazdami. Regenerowaliśmy się bardzo dobra
kawą, która można kupić w Rumunii w każdym niemal sklepie spożywczym. To było
cudowne, że za trzy lub cztery leje można było napić się kawy prawie wszędzie.
Bardzo brakuje mi tego tu, w Polsce. Co do jedzenia, to również byliśmy
zachwyceni. Szczególnie gdy z
porozumieniem słownym były problemy i po kilku „słowach - hasłach” wspomaganych
gestykulacją i minami dostawaliśmy obiad składający się z dwóch dań (zupa i
chleb do woli) i wodą mineralną w butelce i wszystko to za 12 leji., czyli
jakby za 12 złotych. Objedliśmy się wtedy jak smoki i do tej pory miło
wspominamy to miejsce, gdzie pani w milczeniu donosiła to, co miała w ofercie
dnia, a panowie w innym kącie sali malowali sufit.
W Rumunii do każdej
zupy dostaje się pieczywo i w sumie można się najeść tylko tym, ale mięsa mają
tak dobre, że szkoda nie spróbować. Bywa bardzo często ze dodają do niektórych
zup (np. ciorba taranesca) śmietanę i „żywą” paprykę chili. A ta śmietana, to
taka, że palce lizać. Ja pamiętam ją jeszcze z dzieciństwa, a dziś już trudno
taką dostać, chyba, że ktoś ma wtyki na wsi i może mieć taką najprawdziwsza z
prawdziwych. Zatem zupa, śmietana na chleb, gryz papryki iiiii.... ostra jazda
z łyżką w ręce J
I tak było w wielu miejscach.
Na Maramuresz
mieliśmy cztery dni, więc udało się zrobić niewielką pętelkę, bo trzeba było
wracać na Prislop i ruszyć na Bukowinę. Dwie noce spaliśmy w bardzo
malowniczych miejscach. Raz nad rzeką pośród wzgórz, przez które później się
przedzieraliśmy, i ostatecznie gdy droga nam się skończyła, wróciliśmy potokiem
na miejsce startu, mając za sobą pierwszy spływ rowerowy. Kolejną noc, po
ciężkim dniu zafundowaliśmy sobie w pensjonacie w Glod, gdzie warunki, obsługa
i kuchnia jest na piątkę z plusem. A ceny do tego bardzo ok. Kolejna noc też
pod namiotami, nad rzeką, gdzie rano panowie z kosiarką zaczęli kosić tuż obok
naszego biwaku. Ale bez pośpiechu zapakowaliśmy dobytek na rowery i ruszyliśmy
w drogę powrotną. Dzień zaczął się upalnie i bardziej obawiałam się poparzeń
niż przemoczenia, ale jak koło południa zaczęło padać, to już tak padało kilka
godzin.
I pedałowaliśmy w tym deszczu, przemakając mimo wszystko coraz bardziej, mając do przejechania kilkadziesiąt kilometrów, z czego ostatnie 23 z Borszy na przełęcz Prislop pod górę. Trudna i mało przyjemna to była droga. Mieliśmy ochotę na przeczekanie deszczu i spanie gdzieś pod dachem, ale ostatecznie dotarliśmy około 1 w nocy na miejsce, na szczęście około 20 przestało padać i podjazd na przełęcz był w miarę znośny. Tam na górze też wszystko było mokre, my zmęczeni i niemal z błonami miedzy palcami (chyba nigdy nie byłam aż tak mokra), rozbiliśmy namioty i po posileniu czymś ciepłym poszliśmy spać. Następny dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i przyszykowanie się do dalszej drogi...
I pedałowaliśmy w tym deszczu, przemakając mimo wszystko coraz bardziej, mając do przejechania kilkadziesiąt kilometrów, z czego ostatnie 23 z Borszy na przełęcz Prislop pod górę. Trudna i mało przyjemna to była droga. Mieliśmy ochotę na przeczekanie deszczu i spanie gdzieś pod dachem, ale ostatecznie dotarliśmy około 1 w nocy na miejsce, na szczęście około 20 przestało padać i podjazd na przełęcz był w miarę znośny. Tam na górze też wszystko było mokre, my zmęczeni i niemal z błonami miedzy palcami (chyba nigdy nie byłam aż tak mokra), rozbiliśmy namioty i po posileniu czymś ciepłym poszliśmy spać. Następny dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i przyszykowanie się do dalszej drogi...
Kolejna kraina to Bukowina.
Dojechaliśmy autami
do Manastirea Humorului. Tam rozlokowaliśmy się w pensjonacie Cristiana i
popołudniu wybraliśmy się na przeuroczy rowerowy spacer do granic jednej z
polskich wiosek - Poliana Mikuli. Rozbrajające, łagodne wzgórza, piękna
soczysta zieleń traw, snopki z sianem składane w inny sposób niż u nas. Szalone
płoty, ciągnące się po szczyty pagórków, oddzielające poszczególne działki.
Szalone ze względu na swoją nierówność, zbijane z jakby przypadkowych sztachet.
Wszechobecne owce, krowy i konie, których oczywiście nie brakowało też w
Maramureszu. Do tego śpiew ptaków i coś, czego mam nadzieję nie zapomnę, bo aż
wierzyć mi się nie chciało czy to na pewno to, co wydaję mi się że słyszę, a
mianowicie jakiś grajek - pastuszek na fujarce grał piękną melodię, która
delikatnie rozchodziła się w powietrzu umilając czas i jemu i tym, którzy
przypadkiem gdzieś się w nią wsłuchali. Cudne przeżycie.
Po drodze
spotkałyśmy i zagadałyśmy pana Łukasza, Polaka, który mieszka tam z żoną i po krótkiej rozmowie, umówiliśmy się na
wieczorny uduj mleka.
W drodze powrotnej
z krótkiej wycieczki poszłyśmy we trzy tylko po mleko i przegadaliśmy chyba ze
dwie godziny, śmiejąc się i prawie płacząc ze wzruszenia. Dostałyśmy dwie
wielkie butelki mleka prosto od krowy, było pyszne i jeszcze ciepłe J
Uwielbiałam takie gdy babcia jeszcze miała swoja Mućkę.
To było dobre
spotkanie. Dla mnie był to
najpiękniejszy dzień na Bukowinie. Następnego dnia wsiedliśmy na nasze
rumaki i ruszyliśmy zwiedzać bukowińskie monastyry, które są zdobione jak żadne
inne, pełne kolorów i historii biblijnych widzianych oczami artystów. Niemal
nie ma gołych ścian, bo wszystko jest zamalowane; tak aby każdy miał dostęp do
tego co zapisane w Biblii i w żywotach świętych. Byliśmy też w dwóch
monastyrach obronnych, które już nie są zdobione freskami z zewnątrz, za to
maja piękną ornamentykę. W Dragomirna trafiliśmy na wieczorne nabożeństwo, na
które siostry „wołają” wiernych z wieży
stukając rytmicznie w deskę, a dźwięk rozchodzi się po okolicy. To, plus śpiewy sakralne, atmosfera na
dziedzińcu i ciepły wieczór sprawiają nam wiele radości i wprawiają w zadumę...
Śpimy blisko
monastyru, a rano po śniadaniu, już gotowych do drogi zatrzymuje deszcz i
zasiadamy przymusowo na jakieś trzy godziny pod knajpką, dostając deszczowej
głupawki i odstawiając tańce w workach na śmieci i pelerynach. W końcu ruszamy
w dalszą drogę, trafiając przy okazji na gonitwę kilku mężczyzn za świnią,
która bojąc się pewnie że zostanie zarżnięta uciekła spod noża, lecz ci, nie
dając za wygraną gonili ją przez wieś z nożami, a ona tak przeraźliwie kwiczała
że zmieniliśmy kierunek jazdy, by na to wszystko nie patrzeć i jak najmniej
słyszeć. Po drodze, wstąpiliśmy do małej cerkiewki w Patrauti, piękna perełka
wśród monastyrów Bukowiny. Przez to, że nie jest wielka, można się przyjrzeć
malowidłom, które zostały odrestaurowane i jeden mały kawałek ściany przy
wejściu do prezbiterium został czarny, by pokazać jak przed odnawianiem
wyglądało całe wnętrze, osmolone od dymu świec. Jak się przyjedzie, a drzwi są zamknięte, to warto trochę
poczekać i się pokręcić, bo za chwilę zjawia się kobieta, która ma klucz i
otwiera kościół opowiadając nieco historii, a ciekawostką jest to, że jest do
kupienia album, wydany w języku polskim. Pod wieczór dotarliśmy do Suczevicy,
by tam zobaczyć kolejny z obronnych monastyrów. Jeden z ostatnich malowanych.
Mury obronne z basztami robią ogromne wrażenie i dopiero pisząc tę relację
przeczytałam, że monastyry pełniły funkcje obronne ze względu na to, iż Turcy
zabronili budować zamki.
Po krótkiej wizycie w Suczevicie, mieliśmy
już niby niedaleko do „domu”, ale szlak rowerowy, którym jechaliśmy został
wyrwany przez potok i nie było szansy na przejechanie, musieliśmy zatem wracać
okrężną drogą... nocą... do tego dwie złapane gumy i całodniowe zmęczenie dało
nam do wiwatu. Osobiście byłam padnięta jak pies pluto. Dotarliśmy na miejsce o
świcie. Kolega, który nie jechał z nami w Bukowinę przywitał nas pysznym
spagetti. Potem wypiliśmy nasze ulubione wino w Rumunii – Zestrea – Pinot Noir
i poszliśmy rankiem na zasłużony sen.
Przez cały czas gdy
się pakowaliśmy deszcz lał jak z cebra. Robiliśmy specjalne konstrukcje z
plandek, aby wszystko było jak najbardziej suche. Dobrze, że mieliśmy do
dyspozycji altankę w ogrodzie, gdzie mogliśmy rzucić wszystkie manele. Dużo
czasu nam zajęło pakowanie i dużo zdrowego humoru nam przy tym towarzyszyło J
Wyjechaliśmy w deszczu późnym popołudniem. Nocowaliśmy gdzieś na trasie w
jakimś zajeździe dla „tirów”. Nadal padało. Kolejnego dnia dojechaliśmy
blisko „transalpiny”, przed
miasteczkiem Sebes , do nomen - omen,
bazy turystycznej Aureliano. Na szczęście w tym rejonie już nie padało, także
przyszykowaliśmy rowery i po miłym wieczorze i suchej nocy ruszyliśmy rankiem
na przełęcz Urdele. To było nasze
główne wyzwanie wyjazdu. Wjechać na wysokość 2145mnpm.
Dla wszystkich była to
droga nieznana. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Myśleliśmy, że będzie
100 km podjazdu, a tutaj był moment, że mieliśmy przecudny zjazd około 6 km,
ale trzeba było później odrobić tę straconą wysokość. Widoki mieliśmy
przepiękne, spokój i cisza natury przeplatała się z szumem opon na asfalcie i
szutrach. Krowy, owce, osiołki i psy dopełniały tej scenerii. Do tego mili
ludzie, dobra restauracja po drodze. Pyszne swojskie wino, które wtargałam na
sama górę i zwiozłam do tego samego miejsca gdzie je zakupiłam (Obarsia
Lotrului), bo tam wróciliśmy na nocny camping. Spać na przełęczy nie można, a
poza tym było bardzo zimno, wilgotno i wietrznie, wiec też nam się to nie
uśmiechało.
W każdym razie szczęśliwie dojechaliśmy na przełęcz. Część z nas
była nieco przed zachodem słońca, inni zaraz po. Każdy jechał swoim tempem, a
do tego jeszcze zdjęcia, których nacykałam całe mnóstwo. Ubraliśmy się szybko w
pamiątkowe koszulki, zrobiliśmy w nich foto i po przebraniu się w cieplejsze
rzeczy zebraliśmy się aby zjechać na camping do hobbitonu. Tak nazwaliśmy takie
małe domeczki pod którymi rozbiliśmy namioty. Kolejny dzień mieliśmy na dojazd
do bazy Aureliano. Znów nasycaliśmy się pięknymi widokami, pysznym jedzonkiem,
żartami, rozmowami i oczywiście jazdą na dwóch kółkach, która dla wszystkich
nas jest super pasją. W Sebes zrobiliśmy zakupy na ostatnią ucztę po rumuńsku;
czyli chleb (wielkie okrągłe, ciężkie bochny), śmietanę, papryczki i inne
jakieś dobroci. Po przyjeździe na miejsce zjedliśmy pyszną kolację przy winie,
świętując zdobycie transalpiny, a następnego dnia wracaliśmy już do domu, do
Polski.
Nie jestem w stanie opisać wszystkiego co się
działo, widziało i czuło. Nie jest to nawet do końca wskazane, bo miło jest
odkrywać po swojemu nowe miejsca, doświadczać niespodziewanego miłego i
niemiłego. W każdym razie Rumunia jest
pięknym krajem, który warto odwiedzić. Jeszcze żyjącym w dużej mierze z
rolnictwa. Przypomina dawne czasy w Polsce, więc dla niektórych z nas była to
trochę podróż sentymentalna. Polecam każdemu, kto jeszcze nie był i ma
możliwości by tam pojechać.
Zresztą wszędzie
warto. Świat jest przecież taki piękny, szczególnie gdy zwiedza się go na dwóch
kółkach J
p.s Dzięki wielkie Ekipie RB - uściski :)
Piękna podróż ,można tylko pozazdrościć :-)
OdpowiedzUsuńTeż mi się marzy taka podróż(mimo słusznych już lat). Mam nadzieje ,że się ziści , tak jak spływ kajakowy rz. Pliszką w 2014r. Dziękuję za pomocne ,barwne opisy. Brakuje mi tylko mapki z Waszych wojaży.
OdpowiedzUsuń